czwartek, 3 grudnia 2020

Rozdział 21

 

Te dwa przedwieczne wampiry o niemal białej skórze cholernie mnie fascynowały, ale coś sprawiało, że choć chwilowo byliśmy po tej samej stronie i mieszkaliśmy nawet w jednym domu, nie byłam w stanie się do nich zbliżyć. Tym czymś prawdopodobnie był instynkt wilkołaka, który bił na alarm za każdym razem, gdy któryś z nich choćby pojawił się w pobliżu. Żadnym sposobem nie mogłam choćby na chwilę zapomnieć o ich obecności, zupełnie już odruchowo zachowując pełną czujność nawet we własnym łóżku, a gdy tylko wyczułam jednego z nich w odległości mniejszej niż dziesięć metrów, po plecach biegały mi ogniste dreszcze zwiastujące przemianę. Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że zagrożenie płynące z ich strony jest zupełnie znikome, gdyż traktowali mnie na równi z elementami wystroju, ale nie umiałam tego tak po prostu wyłączyć.

Gdy tylko mogłam, dyskretnie zerkałam w ich stronę, ciekawa ich gestów, reakcji. Bałam się ich... ale tak bardzo chciałam zorientować się, co jest z nimi nie tak, że aż mnie skręcało. Nie miałam na tyle odwagi, żeby spytać wprost, poza tym odczuwałam nieprzyjemne wrażenie, że w ich przypadku typowy dla wampirów smrodek trupa jest wprost obezwładniający, o wiele silniejszy niż u młodszych. Gdy tylko wiatr zawiał z odpowiedniej strony, zaczynałam się wręcz dusić. Nie musieli wcale otwarcie ostrzyć sobie na mnie zębów, żebym uciekała wtedy od nich w popłochu.

Okazało się, że osobą, która wybawiła mnie od konieczności nieskończenie długiego łamania sobie głowy nad oboma Draculami, postanowiła zostać Renesmee. Mała, widocznie nękana ciekawością nie mniejszą od mojej, okazała się o wiele odważniejsza od Indianki przemieniającej się w wielkiego wilka, zadając w pewnym momencie bardzo proste pytanie, nie okazując po sobie żadnego skrępowania:

A dlaczego macie taką niezwykłą skórę?

Mężczyźni, do tej pory niechętnie na nią spoglądający i uparcie odmawiający dotykania jej, nie wykazując zupełnie żadnego zainteresowania jej niezwykłym darem, okazali się o dziwo bardzo chętni do udzielenia wyjaśnień, wcale nie pokazując po sobie, by niedyskretna ciekawość w jakikolwiek sposób ich uraziła.

Przez bardzo długi czas siedzieliśmy zupełnie nieruchomo – wyjaśnił Vladimir. Nieodłączny Stefan kiwał głową na potwierdzenie wiarygodności każdego zdania, lecz tym razem nie wtrącał się, by samodzielnie je kończyć. – Widzisz, dziecko, kontemplowaliśmy własną boskość. Mieliśmy ogromną władzę, a najlepszym tego dowodem było to, że wszyscy sami do nas ciągnęli: i dyplomaci, i inni ludzie, którzy chcieli uzyskać od nas jakieś korzyści, i ci, którymi mogliśmy się pożywić. Siedzieliśmy tak na naszych tronach i mieliśmy się za bogów. Przez długi czas nie zauważyliśmy, że się zmieniamy – że niemalże przeobraziliśmy się w kamienne posągi. Przypuszczam, że Volturi wyświadczyli nam przysługę, kiedy spalili nasze zamki. Przynajmniej Stefan i ja wyrwaliśmy się z tego letargu. Teraz oczy Volturich pokryte są obrzydliwą przykurzoną błoną, ale nasze nadal są bystre. Sądzę, że będziemy mieli dzięki temu nad nimi przewagę, kiedy przyjdzie nam je im wyłupać.

Po tym incydencie Bella starała się trzymać dziecko jak najdalej od nich, a ja nabrałam do tych starych jak świat pijawek jakiegoś irracjonalnego szacunku. Tak, podobny sposób rozumowania potrafiłam zrozumieć doskonale. Nigdy nie widziałam Volturich na żywo, ale w ten sposób jedynie dodatkowo rozbudzili moją ciekawość. Fascynowali mnie i nic nie potrafiłam na to poradzić.

Ale ci dwaj... Tak, Rumuni byli, delikatnie mówiąc, nieco ekscentryczni. Ciekawiło mnie, jak na ich tle wypadały wyverny, przed którymi sami odczuwali lęk, do czego nie przyznawali się wprawdzie głośno, lecz nie musieli, bo i bez tego był oczywisty. Skoro wszyscy wokół tych dwóch nazywają ekscentrykami, a wyverny są dla nich szaleńcami... to jak muszą się zachowywać? Chwilami aż żałowałam, że żaden z nich jeszcze się nie pokazał. Chociaż to, jak się okazało, było jedynie kwestią czasu...

Dni ciągnęły się według odgórnie zaplanowanego rytmu, lecz nie było w nich miejsca na nudę. Dawałam z siebie wszystko na treningach, usiłując rozwinąć swój dar na cokolwiek ponadto, czym był w tej chwili, niestety z dość marnym skutkiem, i dla odmiany coraz lepiej czułam się w walce z wampirami. Zawsze byłam szybka, najszybsza z całej watahy, a tutaj wreszcie nauczyłam się przekuwać to w swój najważniejszy atut. W starciu z istotami o konsystencji granitu nie sama miażdżąca siła się liczyła. Trzeba było nie tylko świetnie atakować, ale też równie dobrze, jeśli nie lepiej unikać. W przypadku, gdy wampir dopadnie wilkołaka... No cóż. Moment, w którym któreś z nas okazuje się w starciu z pijawką za wolne, można uznać za koniec wszystkiego, o czym Jacob przekonał się nie tak dawno temu podczas walki z nowo narodzonymi. My, choć silni, wielcy i odporniejsi na urazy niż zwykli ludzie, byliśmy o wiele bardziej krusi od naszych wrogów, co tamci umieli wykorzystywać.

No więc ćwiczyłam. I zamartwiałam się. I zastanawiałam, co dalej... Co, jeśli przegramy?

Tak, wiedziałam, że to jedna z tych kwestii, które lepiej by było zapakować do worka z napisem „lepiej o tym nie myśleć”, ale nie mogłam się powstrzymać. Niepokój przed bitwą – bo nie miałam żadnych wątpliwości, że właśnie do bitwy dojdzie – sprawiał, że nie można było nie rozmyślać nad tym, co się stanie, jeśli zaczniemy przegrywać. Czy będę walczyć do samego końca, czy może jednak spróbuję uciec, gdy tylko sytuacja stanie się beznadziejna? O ile oczywiście dożyję tego momentu, a nie zginę podczas pierwszego natarcia, co było całkiem prawdopodobne, znając mojego pecha.

Martwiłam się, bo... tutaj pojawiała się moja niewierność. Jakiekolwiek by nie było, jakoś tam ceniłam swoje życie i myślę, że jak każdy z nas pragnęłam je zachować ze wszystkich sił. Byłam gotowa walczyć w słusznej sprawie, ale umierać? Podejrzewam, że żadne z nas nie brało tego do końca pod uwagę, chyba że wampiry były zupełnie pozbawione instynktu samozachowawczego. A jeśli bym uratowała swój tyłek w ostatnim momencie i zwiała z pola bitwy z podkulonym ogonem... no to co dalej? Podejrzewałam, że armia żądnych zemsty wampirów nie odpuściłaby mi tak łatwo. Domyślałam się, że miałam niewielkie szanse, by po tym wszystkim dalej wieść swoje porażająco nudne życie w La Push. Musiałabym uciekać... tylko gdzie?

To nie tak, że nigdy nie chciałam wyjechać. Choć jako wilkołak, jako osoba, która wychowała się wśród starych legend i przesądów nie mogłam żyć bez otaczającej mnie natury, bez szumu drzew i oszałamiającego zapachu żywicy, bez ciszy i spokoju, jakie gwarantowało mieszkanie w rezerwacie, zawsze odzywał się we mnie jakiś cichy protest, gdy myślałam, że zostanę tam już na zawsze. La Push było dla mnie bardzo piękną, ale jednak klatką. Nieraz chciałam się stamtąd wyrwać i uciec do tak zwanego „wielkiego świata”, kuszącego swoimi cudami i odmiennością, i to jeszcze zanim wydarzyła się ta cała afera z Samem i jego wpojeniem. Pragnęłam czegoś więcej niż nudne, przewidywalne życie, jakie toczyli wszyscy wokół, od pokoleń przywiązani do jednego skrawka ziemi. Chciałam zobaczyć coś więcej, chciałam poznać ten ogromny świat i dopiero po tym podjąć decyzję, gdzie w nim znajdowało się moje miejsce. Jednak taki przymus, spowodowany ucieczką przed zagrożeniem? To zupełnie coś innego. To by było wygnanie, w dodatku takie, podczas którego musiałabym się ukrywać, i to pewnie już na zawsze. Szukaliby mnie, to pewne, a podejrzewam, że cholernie trudno jest zwiać gromadzie nadnaturalnych istot, z których przynajmniej połowa dysponuje talentami ułatwiającymi walkę i tropienie.

Bałam się. I myślałam, choć wolałam tego nie robić. Ale przede wszystkim walczyłam i codziennie uczyłam się czegoś nowego, nie chcąc skończyć jako przekąska. Gdy nadszedł dzień, podczas którego musiałam nawiązać umówiony kontakt ze sforą Sama, czułam się wręcz zła, że odciąga mnie to od innych obowiązków, zupełnie jakbym wierzyła w to, że każda zmarnowana sekunda treningu oddalała mnie od zwycięstwa.

Ale co ja mogłam poradzić? Byłam łącznikiem. Choć Cullenowie zaczynali delikatnie mi sugerować, że powinnam wracać na jakiś czas do domu, by nie paradować przed nosem gromadzie niekoniecznie przepadających za mną wampirów, ja nadal trwałam na posterunku, choć reszta już dawno go opuściła. Jacob z oczywistych względów nie mógł wracać do La Push wraz z rozczarowanym tym Sethem, a także Quilem i Embry'm, którzy ostatnio coraz częściej szwendali się razem z nami po terenie należącym do wampirów, zamierzając prawdopodobnie porzucić Sama i przejść pod władzę prawdziwej Alfy, ale ja trwałam dzielnie, nie zamierzając się poddawać. Nic nie skłoniłoby mnie do powrotu. Tylko tutaj byłam do czegoś potrzebna, tylko dzięki temu, że byłam już właściwie jedyną wtyczką sfory, mogącą raportować, co dzieje się wśród pijawek, miałam wrażenie, że na coś się przydaję. Pewnie było to wrażenie cokolwiek złudne, jako że Jacob mógłby równie dobrze robić to za mnie, ale czułam się w irracjonalny sposób lepiej, gdy tak samą siebie okłamywałam. Idiotyzm, ale jakże skuteczny. Niestety tylko na krótką metę, ale o tym akurat mogłam nie myśleć bez żadnego problemu, gdy tyle innych kłopotów domagało się uwagi.

Ta moja rola wciąż była dla mnie nowa. Jeszcze nie przyzwyczaiłam się do tego, co zaoferował mi Sam, do tego... bycia obok, jak to postrzegałam. Nie mogłam zrozumieć, czy tak naprawdę należę do obu watah jednocześnie, czy może jednak do żadnej z nich. Nie wiedziałam też, która z tych opcji bardziej by mnie ucieszyła, ale mogłam skłaniać się ku tej drugiej. Bo nareszcie uwolniłabym się od nich wszystkich... Podczas treningów, gdy byłam w wilczej skórze, nie słyszałam przecież niczyich myśli prócz swoich własnych, i to było cudowne. Wyglądało na to, że na kontakt z innymi wilkołakami mogę teraz otwierać się zupełnie dobrowolnie, nie umiałam tylko powiedzieć, czy było to efektem określenia mojego statusu wśród wilków, czy raczej ćwiczeń, podczas których trenowałam izolowanie własnego umysłu przed innymi.

Tak więc miałam swoje obowiązki, z których musiałam się wywiązywać, by udowodnić, że Sam dobrze zrobił, powierzając je akurat mnie. Nie miałam żadnego wyboru i musiałam w wilczej skórze ruszyć w stronę granicy terytorium wampirów i wilkołaków, by zdać coś w rodzaju raportu...

Rozebrałam się w pewnym oddaleniu od domu, dziękując losowi, że dzięki wilkołaczej krwi nie marzłam nawet na największym mrozie, i przywdziałam drugą skórę, bez dalszego ociągania ruszając między drzewa. Po wilcze kostki tonęłam w świeżym śniegu, rozkoszując się jego miękkością i czystością. Nie wiem dlaczego, ale zastanowienie, jak będzie wyglądał zachlapany naszą krwią, przyszło samo i w najmniej spodziewanym momencie, gdy już zdołałam nabrać pewności, że tego dnia jednak nie będę histeryzować.

Bardzo optymistycznie – mruknął ktoś w mojej głowie.

Gdy tylko skupiłam się mocniej i pozwoliłam, by wilcze umysły połączyły się z moim, zorientowałam się, że sfora Sama musiała znajdować się o wiele bliżej, niż przypuszczałam. Byli gdzieś niedaleko, wiele kilometrów za granicą, której już dawno obiecali nie przekraczać, co zaraz mnie zaczęło nurtować.

Co wy tutaj robicie? – spytałam, nie zdoławszy w porę zamaskować zniecierpliwienia i pewnej irytacji, zupełnie jakby wtargnęli bez pytania na moje ziemie. Choć całkowite maskowanie się szło mi już bezbłędnie, tak odsiewanie z myśli jedynie tego, co chciałam im przekazać, nie zawsze jeszcze mi wychodziło, zwłaszcza gdy targały mną silniejsze emocje. – Kto wam pozwolił tutaj wejść?

Dogadaliśmy się z Carlislem, spokojnie – wyjaśnił Sam. – Ustaliliśmy, że dobrze będzie, jeśli powiększymy terytorium naszych patroli. Wy ćwiczycie, a my rozglądamy się za Volturimi. Nie wiemy w końcu, z której strony przybędą, więc lepiej dmuchać na zimne. Dzięki temu, że my mamy wszystko na oku, istnieją większe szanse, że wcześniej zorientujemy się, że są blisko, i będziemy mogli się przygotować.

Wciąż masz na to nadzieję? – parsknęłam w nagłym przypływie pesymizmu. – Nigdy nie będziemy odpowiednio przygotowani. Nie ma co się oszukiwać, Sam.

Przynajmniej w ten sposób będziemy mogli podnieść alarm, zanim zaatakują was od tyłu – warknął Paul. Wyczułam, że musiał szczerzyć właśnie kły, rzucając wyzwanie niewidzialnemu zagrożeniu. Wciąż był przeciwny pomaganiu Cullenom, lecz nawet on zdawał sobie sprawę z tego, że uczestnictwo sfory w konflikcie było konieczne, jeśli chcieliśmy mieć wszystko pod kontrolą. Poza tym Jacob...

Właśnie, wreszcie na to wpadłaś – syknął Seth. – Przede wszystkim musimy pomóc Jake'owi i Nessie.

Taki jest nasz obowiązek – potwierdził Sam. – Od samych naszych początków przyjmuje się przecież, że sfora powinna chronić wpojenia jednego ze swoich braci. Nie podoba mi się uczestniczenie w wielkiej wojnie wampirów, ale jaki tak naprawdę mamy wybór?

Moim zdaniem każdy powinien jakiś mieć – syknęłam. – Czy wy tego nie widzicie? Każdy z was powinien zadecydować samodzielnie, czy chce się mieszać w coś takiego. Pijawki wciąż utrzymują, że żadnej walki nie będzie i zdołają załatwić wszystko po dobroci, ale powinniśmy liczyć się z utratą życia. A mamy je tylko jedno. Powinniście sami decydować, czy chcecie je poświęcać dla takiej sprawy, czy wolicie się nie mieszać. Tradycje tradycjami, ale żadne z nas nie powinno tracić wolnej woli.

Sam zawarczał głęboko, tłumiąc przekleństwo. Kilka oburzonych głosów zaraz wzięło się za protest, lecz zignorowałam ich dzielnie, wywracając ślepiami. Bo czy nie miałam racji? Jaki jest sens w poświęcaniu się dla czegoś takiego? Chcieli walczyć o Nessie? Proszę bardzo. Ja sama chciałam, bo czułam, że nie można pozwolić na to, by Volturi mieli się za panów i władców, a zwłaszcza żeby rozpętywali rzeź pod naszymi nosami. Ale to była moja decyzja, niczyja inna. Nie wolno przecież tak po prostu kazać komuś narazić życia dlatego, że taka jest tradycja. Świat nie powinien tak działać...

Musimy na pierwszym miejscu myśleć o dobru naszych rodzin – odezwał się Jared. – Ja sam uważam, że im więcej się nas tam zgromadzi, tym większe będą szanse, że Volturi postanowią zrezygnować z walki. Musimy tam być, by zapobiec rozlewowi krwi na naszych ziemiach.

Ech, masz rację – westchnęłam wreszcie. – Od tego przecież jesteśmy, nie? Ale chodzi mi o same przekonania. O tych, którzy mają wątpliwości co do tego, czy powinni się poświęcać. Jesteśmy strażnikami tych ziem, ale... myślę, że nie możemy się w tym zapędzać. Myślę, że... – Nie potrafiłam ubrać tego w słowa.

Myślisz, że powinniśmy reagować dopiero wtedy, gdyby bitwa wymknęła się spod kontroli. – Sam czytał we mnie jak w otwartej księdze. Zbyt dobrze mnie znał. – Myślisz, że to nie do końca jest nasza sprawa, bo rozegra się poza naszymi granicami, a wezmą w niej udział nasi wrogowie. Tak myślisz, a jednocześnie w to nie wierzysz, Leah.

Czy wierzyłam? Na pewno. Ale przy okazji miałam poczucie, że muszę się w to wmieszać. Że nie mogę na to ot tak pozwolić, bo...

Bo co tak właściwie? Z poczucia sprawiedliwości? Bo widziałam na własne oczy, że Cullenowie nie popełnili zbrodni, a tamci chcieli ich ukarać za czym tak potworny, że żadnemu z nich nie przyszedłby do głowy? Dlatego, że zapałałam do nich jakąś nagłą sympatią? Bo to działo się może i nie na moich ziemiach, ale wystarczająco blisko nich, by budzić niepokój?

Pomyślcie tylko, ilu ich będzie – warknął Embry. – Tyle wampirów żywiących się w tradycyjny sposób. Będą musieli coś jeść, a na odległość nie zdołamy ich przekonać, by polowali gdzie indziej. Nawet jeśli nikt nie będzie walczyć, już samo to niesie ze sobą zagrożenie.

Ale tego akurat nie unikniemy – prychnęłam.

Możemy spróbować. Jeśli się tam pojawimy...

Zirytowana przerwałam Collinowi wpół słowa:

Dobra, dobra. Czyli wspominaliście coś o tym, że bawicie się w system wczesnego ostrzegania, tak? Całkiem to sprytne, tylko dziwi mnie, że nikt mi wcześniej o tym nie raczył powiedzieć.

Byłaś za bardzo zajęta treningami – podsunął Sam. – Carlisle wspominał, że teraz ciężko zobaczyć cię w innym miejscu, niż polana, na której toczą się pozorowane walki. Wiedział, że mógłby cię wysłać z poselstwem, ale wolał zwyczajnie zadzwonić, żeby nie odrywać cię od pracy. Czuł, że będziesz przez to zła.

Byłabym zła? Na pewno. Już nawet na rutynowe patrole swoją wydeptaną ścieżką byłam zła.

Sama widzisz.

W porządku – westchnęłam. – A kwestię władzy w sforach już rozwiązaliście, czy nadal bawimy się w dwa stada?

Wyczułam chwilową konsternację. Pewna jestem, że gdyby znajdowali się w odległości wzroku, chłopaki właśnie wymieniliby zagubione spojrzenia, jakby wahali się, ile mogą mi powiedzieć, choć żaden z nich nie widział w tym jednocześnie żadnej tajemnicy.

Obawiam się, że to odłożyliśmy na później – odezwał się wreszcie Sam. – Nadal mamy dwie Alfy. Jacob jest skłonny z nami rozmawiać, omawiać ze mną warunki, a Seth i reszta chwilowo są pod moją władzą, ale myślę, że to dopiero początek. Należy tę sytuację rozwiązać raz na zawsze, gdy tylko zrobi się spokojniej.

Tylko jak chcesz to zrobić? – spytałam sceptycznie. – Żaden z was przecież nie ustąpi, nie ma co się oszukiwać.

Jake chwilowo jest tak skupiony na Nessie, że nawet o byciu Alfą zapomina – roześmiał się ktoś. – Myślę, że jak przyjdzie co do czego i na spokojnie o wszystkim pogadamy, to nie będzie problemu, żeby ustalić jakieś... warunki, czy coś.

Ta, jasne. Mi jakoś nie chciało się w to wierzyć.

Zacieśniłam okrąg, zataczając łuk wokół domu Cullenów. Przez chwilę biegłam samym skrajem zupełnie pustej szosy, wyobrażając sobie, co by było, gdybym nagle postanowiła wszystko to olać. Gdybym spakowała się, wsiadła w samochód i pojechała gdzieś daleko, gdzie tylko mnie oczy poniosą, by zapomnieć, że cokolwiek tutaj miało miejsce. Gdybym...

Nie, oczywiście, że nie mogłabym tego zrobić. Czasem czułam się tak, jakbym miała rozdwojenie jaźni – miałam ochotę ukręcić łeb właścicielowi tego cichutkiego głosiku w moim wilczym sercu, który nakazywał zostać tutaj i oddać życie za ziemie przodków. Jak bardzo pragnęłam go zignorować... Byłam o wiele za młoda, żeby umierać w imię nie swojej sprawy, prawda?

Zatrzymałam się na chwilę przed nieutwardzoną leśną drogą, którą dało się dojechać do domu Cullenów. Przypadłam do ziemi i znieruchomiałam w kępie krzewów o oblepionych śniegiem gałązkach, bojąc się, że kierowca sporego terenowego samochodu, zbliżającego się właśnie ze zgaszonymi światłami, mógłby mnie zauważyć. Gdy ciężka maszyna wtoczyła się na ścieżkę z warkotem potężnego silnika diesla, postawiłam czujnie uszy i posłałam w stronę watahy zaniepokojoną myśl:

Kto to może być? Nowy sojusznik?

Zapraszaliście jeszcze kogoś? – zdziwił się Sam.

Nie przypominam sobie. Ale...

Urwałam gwałtownie, gdy mojego nosa dobiegł Zapach.

Zmrużyłam ślepia w irracjonalnym przeświadczeniu, że pozwoli mi się to lepiej skupić, i jeszcze raz dokładnie posmakowałam powietrze. To było... O bogowie, nigdy nie czułam niczego podobnego. W mojej głowie jak na zawołanie zapłonęła ostrzegawcza lampka, od której sierść stanęła mi dęba wzdłuż całej długości kręgosłupa.

Kierowca nie cuchnął jak wampir. Nie pachniał właściwie niczym, z czym spotkałabym się już wcześniej, ale musiałam przyznać, że woń ta, choć bardzo złożona, nie jest nieprzyjemna. Wręcz przeciwnie. Kojarzyła mi się nieco z mgłą osiadającą na skałach. Z palonymi jesienią liśćmi. Z wilgotnym cementem i tanią farbą drukarską...

Co to?

Nigdy nie czułem czegoś takiego.

Nie podoba mi się to.

Myśli wilkołaków bombardowały mnie ze wszystkich stron, ale nie słuchałam ich. Poderwałam się miękko z ziemi i ruszyłam za jadącym powoli samochodem z czujnie postawionymi uszami, zamierzając eskortować go aż do samego domu.

W zaroślach po drugiej stronie leśnej drogi zauważyłam przebłysk rudawego futra. Jacob wysłał w moją stronę nieubraną w słowa pocieszającą myśl, dając znać, że jest tuż obok. Musiał przemienić się przed momentem, bo nie słyszałam go wcześniej i pewna byłam, że nie ma go nawet w domu. Mogłabym się założyć, że wybyli gdzieś razem z Nessie, by nie musieć spędzać z resztą pijawek więcej czasu, niż było to konieczne.

Przypomnijcie sobie. Czy Carlisle na pewno nie mówił o innych sojusznikach? – naciskał Sam, równie zaniepokojony jak ja. A nawet bardziej, bo choć biegł już najszybciej jak mógł, nie miał szans dotrzeć na miejsce przed tajemniczym kierowcą.

Nic mi o tym nie wiadomo – odpowiedziałam, choć brakowało mi wspomnianej pewności. Usilnie przeglądałam myśli w poszukiwaniu wskazówki, że faktycznie mogłam o czymś zapomnieć, ale niczego takiego nie znalazłam. Może to był kolejny dziwak pokroju Rumunów, samozwaniec liczący na urzeczywistnienie jakiejś swojej prywatnej małej zemsty i widzący w tej awanturze dobrą okazję do wcielenia jej w życie? Pojęcia nie miałam. A przede wszystkim trochę nie pasowało mi to auto. Czy kolejny stary ekscentryczny wampir poruszałby się czymś tak współczesnym? O ile współczesną mogłam nazwać starą, sypiącą na wszystkie strony rdzą terenówkę, która musiała mieć tyle samo lat, co ja, o ile nie więcej.

Kurczę, no i czy przede wszystkim jakikolwiek wampir pachnie w taki sposób?

Pierwszy raz się z czymś takim spotykam – warknął Jared.

Najdziwniejsze jest chyba to, że ten zapach jest... przyjemny. – Quil powiedział to, co mi również chodziło po głowie. – Nie odrzuca mnie od niego tak, jak od wampira. Już samo to jest dziwne.

Pomiędzy drzewami dostrzegłam przebłysk nieba. Byłam już prawie na podjeździe...

Oniemiałam, gdy zobaczyłam, co tam się dzieje.

Przed tomem zgromadziły się chyba wszystkie wampiry. Stały w szeregu, spięte i czujne, a po każdym z nich, nawet po tych, którzy do tej pory zgrywali nieustraszonych, znać było... strach? Niemożliwe. Zatrzymałam się na samej krawędzi pasa drzew, niepewna, czy powinnam iść dalej, czy lepiej trwać w takiej pozycji, by ewentualnie móc zaatakować tajemniczego gościa od tyłu.

Wampiry czekały. Część z nich unosiła wargi, ukazując mocne zęby, lecz reszta siliła się na spokój. Bella mocno tuliła do siebie Nessie, drżąc pomimo tego, że nie powinno to być dla jej podobnych możliwe, a Edward obejmował ją zaborczym ramieniem, gotowy bronić swoich dwóch kobiet do upadłego. Gdy samochód zatrzymał się spokojnie na podjeździe, Jacob wyprzedził go w dwóch susach i jak najszybciej zajął miejsce u drugiego boku młodej wampirzycy, szczerząc groźnie kły.

Silnik zakasłał i zgasł. Na polanie zapanowała cisza, od której zaczęło piszczeć mi w uszach. Powietrze aż iskrzyło od wstrzymywanego napięcia...

Kto to?

Co on tutaj robi?

Co tu się dzieje? Czy oni się boją?

Chyba cała sfora biegła już w naszym kierunku, poruszona widzianą oczami moimi i Jacoba sceną.

Widzicie? Mówiłem, że tak będzie – wycedził któryś z wampirów, a jego głos rozdarł ciszę jak ostrze noża. Aż się wzdrygnęłam, odruchowo dopadając do ziemi.

Drzwi samochodu otworzyły się powoli, a kierowca wreszcie wysiadł na zewnątrz. Stanął tyłem do mnie, nie widziałam więc jego twarzy, ale już po samym kształcie sylwetki mogłam rozpoznać, że jest silny. Szerokie ramiona kogoś nawykłego do walki i wysiłku fizycznego miał opuszczone i całkowicie rozluźnione, widocznie nie biorąc stojącej mu naprzeciw armii całkowicie poważnie. Był wysoki i naprawdę dobrze zbudowany. A przede wszystkim miał jasne, długie włosy, sięgające mniej więcej do ramion, co zaraz zaskarbiło mu moją sympatię. Miałam słabość do długowłosych facetów, z czym nie zamierzałam się kryć.

Dłonie trzymał nonszalancko w kieszeniach ciemnych dżinsów, których nogawki wcisnął w cholewki wojskowych butów. Skórzana kurtka sprawiała, że odruchowo zaczęłam go sobie wyobrażać jako buntownika, którego chętnie poznałabym lepiej, zwłaszcza po tym, jakie wrażenie wywołał. Kto to był? Jakiś wysłannik Volturich? Przednia straż, mająca za zadanie przestrzec nas przed przybyciem reszty?

Co tutaj robisz? – wycedził Carlisle, jako głowa rodziny wysuwając się naprzód, choć i po nim znać było strach.

Mężczyzna wybuchnął nagłym śmiechem, aż odrzucając głowę w tył. Gdy się poruszył, zauważyłam, że ma przypięty do paska pozbawiony jelca długi sztylet o rękojeści rzeźbionej w trupie czaszki.

Idiotyczne pytanie – powiedział przyjemnie niskim głosem, gdy już zdołał się uspokoić. – Jak myślisz, przyjacielu, no co ja tutaj robię, co? – Ponownie zaczął chichotać.

Vladimir i Stefan zawarczeli synchronicznie, jak jeden organizm pochylając się lekko do przodu lustrzanym gestem. Jacob kłapnął zębami, wysuwając się przed Bellę, gotów zasłonić ją własnym ciałem.

Nie słyszę jego myśli – wycedził Edward, ściskając rękę żony tak mocno, że gdyby była człowiekiem jak nic połamałby jej kości.

On nie słyszy...? – Chyba połowa sfory pomyślała to samo.

Tarcza? Jak Bella? – podsunął ktoś.

Wątpliwości rozwiała reakcja gościa.

I bardzo dobrze, marchewko. Nie powinieneś ich słyszeć.

Gdybym była odrobinę mniej przerażona, pewnie umarłabym ze śmiechu na tę „marchewkę”.

Wśród drzew za wampirami coś się zakotłowało. Zaraz wypadli stamtąd Sam, Embry i Seth, jeżąc groźnie futro na karkach i kłapiąc obnażonymi zębiskami. Przybysz nie poświęcił im szczególnej uwagi – ziewnąwszy głośno, postanowił wreszcie uświadomić nadal czekającego na odpowiedź Carlisle'a:

Posłuchaj, pijawko. Zasadniczo obawiam się, że w naszych oczach wam podobni mają zakaz zgromadzeń. O ile klany tolerujemy, tak podobne zabawy już mogą zostać odrobinę źle zrozumiane. Dlatego właśnie tu jestem. By upewnić się, że te nasze piękne oczy widzą to, co widzą. By dowiedzieć cię, co tu jest grane i dlaczego naszemu władcy się to nie podoba.

Podniosłam się lekko. O co tu chodziło? Jaki znowu władca...?

Zaraz. A jeśli to był...

Wyvern! – ryknął Sam w moich myślach.

Okej. Czyli chyba byliśmy ugotowani. To był ten legendarny wyvern, przez którego wszyscy srali po gaciach? Świetnie. Nie no, wspaniale. Gdzie leżał ten mój testament, bo nie wiem, komu go w pierwszej kolejności zadedykować?

Zaszło nieporozumienie – wytłumaczył doktorek, siląc się na spokój. – Volturi posądzili moją rodzinę o coś, czego nie zrobiła. Postanowili złożyć nam wizytę. Wykonać wyrok... Ci, których tutaj widzisz, to świadkowie.

Świadkowie? – prychnął wyvern. Pozornie bezmyślnie wyjął lewą rękę z kieszeni, przez co znalazła się niebezpiecznie blisko sztyletu. Warknęłam odruchowo, gdy zobaczyłam, że jakimś niewytłumaczalnym sposobem pomiędzy jego palcami zatańczyło kilka płomieni kolorowego ognia, nie czyniąc bladej skórze żadnej krzywdy.

Wyverny potrafią panować nad ogniem – syknął Sam. – A przynajmniej tak słyszałem.

Obawiam się, że nie wyglądacie mi tu na świadków. – Wyvern spoważniał nagle. – Wyglądacie na armię. Zamierzacie wydać im bitwę, mam rację? Zamierzacie tutaj rozpętać jakąś cholerną wampirzą wojnę, tak?

Masz na imię Mort, prawda? – O dziwo, tym razem z szeregu wysunął się Vladimir. W jego oczach błysnęła podejrzana pewność siebie.

Mortimer – poprawił go wyvern. – Jak runa śmierci. Czy tylko ja mam wrażenie, że to może być dla was kiepską wróżbą?

Dobrze. Mortimer. – Rumun wciąż bardzo powoli posuwał się w jego stronę, jak drapieżnik szykujący się do ataku na złapaną w potrzask ofiarę. Domyślałam się, że jeśli gość nie zareaguje w porę, może być z nim dość marnie... Przedwieczny wampir może i nie wyglądał na silnego, ale można było domyślić się, czemu zawdzięczał swój wiek. – To, co tutaj widzisz, to faktycznie zgromadzenie świadków. Ale też w pewien sposób rewolucja, jeśli mogę to tak nazwać, masz więc w pewnym sensie rację. To rewolucja przeciwko Volturim. Przeciwko niesprawiedliwej władzy Włochów, którzy...

Zatrzymał się raptownie, gdy w drewnianą kolumnę werandy, obok której właśnie przechodził, wbił się prosty nóż do rzucania. Wydawało mi się, że Mortimer nawet nie drgnął...

Drugi raz nie spudłuję – wycedził, a z jego gardła wydobył się głęboki warkot, jakiego nie byłby w stanie wydać z siebie nawet wampir. To był dźwięk nieludzki, groźny, od którego futro na całym ciele stawało mi dęba. – Stój tam, gdzie stoisz. Gwarantuję ci, że ta stal zabija was równie skutecznie, jak ogień.

Rumun uniósł dłonie w poddańczym geście, próbując go uspokoić.

W porządku. Czy zechcesz nas wysłuchać?

Rewolucja. Naprawdę chodzi wam o rewolucję?

Na chwilę zapadła cisza.

Nie – odezwał się wreszcie Carlisle. – Chodzi nam o nią. – Palcem wskazał na Renesmee. Edward musiał przeżywać prawdziwe katusze, gdy odsuwał się od żony na tyle, by było ją widać. – Proszę, powiedz nam, czy uważasz ją za nieśmiertelne dziecko, za jakie wzięli ją Volturi?

Tylko głupiec mógłby uznać ją za wampira – prychnął wyvern. – Czułem ją już z daleka. Czyli takie właśnie wysunęli oskarżenia? Nazwali ją nieśmiertelnym dzieckiem, a was zamierzają z tego powodu ukarać?

Carlisle wymienił z Edwardem zagubione spojrzenia.

Jest coś jeszcze... Uważamy, że to może być jedynie pretekst. Pretekst, by pozbyć się nas. Aro od dawna myśli, że stanowimy dla niego zagrożenie. Jesteśmy drugim największym klanem, stosujemy odmienną dietę, a przede wszystkim mamy dary, które chciałby pozyskać do swojej kolekcji.

Taaa... – Mortimer jak gdyby nikt nic splunął na śnieg. – Ta wasza dieta to jedna z kwestii, które zamierzałem poruszyć, choć trochę później. Wiecie, co wyverny sądzą o zabijaniu zwierząt. Polecam banki krwi, skoro już nie chcecie się na coś przydać i sprzątać przestępców. – Wzruszył ramionami. – Ale o tym później. Volturi... Tak, jestem skłonny uwierzyć w ich motywy. I w słuszność waszej reakcji.

Chyba wszyscy oniemieli.

To znaczy, że dajecie nam wolną rękę? – wydukał Eleazar.

To znaczy, że otrzymacie wsparcie. – Wyvern rozluźnił się i podrzucił jak zabawkę kolejny nóż do rzucania, który musiał do tej pory chować w rękawie.

Jeśli poprzednio byli zaskoczeni, było to niedopowiedzeniem stulecia w stosunku do tego, co nastąpiło teraz.

On żartuje, prawda? – wydukał Emmett. – Nabija się z nas?

Nie nabijam się z was, misiu. – Mortimer ponownie się zaśmiał. – To znaczy, że zamierzam wziąć udział w tej zabawie. Co wy na to?

Odwrócił się lekkim, niemal tanecznym ruchem, by prawdopodobnie wziąć coś z samochodu. Otworzył tylne drzwi i sięgnął do środka po sporą torbę podróżną, unosząc jednocześnie wzrok na miejsce, gdzie wciąż czaiłam się w krzakach. Nie łudziłam się, że mógłby mnie zauważyć dopiero teraz – na pewno zdawał sobie sprawę z mojej obecności od samego początku, a teraz chciał mnie jedynie uświadomić, tylko że...

Gdy tylko moje wilcze ślepia spotkały się z czerwonymi oczami osadzonymi w pokrytej kilkudniowym zarostem twarzy, przepadłam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz