niedziela, 9 lipca 2023

Rozdział 24

 

Śnieg zaczął sypać jeszcze przed tym, jak wyszłam, a zanim dojechałam do rezerwatu, zdążył przemienić się w prawdziwą zadymkę. Nie radziły sobie z nią ani wycieraczki, ani z trudem przebijające się przez mrok reflektory. Klnąc pod nosem, nachylałam się nad kokpitem i mrużąc oczy, przepatrywałam ciemność i wirującą w niej biel, jedną ręką trzymając kierownicę, drugą przecierając uparcie parującą szybę. Kolejny raz poprzysięgłam sobie, że muszę przestać odkładać ogarnięcie samochodu na to bliżej nieokreślone „w najbliższym czasie”...

Chociaż nawet gdyby był teraz w śpiewającym stanie, tak samo beznadziejnie radziłby sobie na nieodśnieżonej drodze. Chwilami zupełnie się gubiłam, nie wiedziałam, gdzie prowadzi wąski pas asfaltu, zapominałam, gdzie jestem i modliłam się tylko, bym zdołała się domyślić, gdzie powinnam skręcić. Poruszałam się w tempie napojonego melisą żółwia. Coś mi mówiło, że powinnam się poddać, zostawić auto na poboczu i dalej pobiec na czterech łapach, bo zdecydowanie lepiej bym na tym wyszła, ale jakoś nie umiałam się do tego zmusić. Na samą myśl, że te kuriozalnie wielkie płatki wtopią mi się w futro, rozpuszczą od ciepła mojego ciała i przemiękną przez warstwę podszerstka do gołej skóry, robiło mi się słabo.

Odetchnęłam nieco, gdy jakimś cudem znalazłam odbijającą w stronę rezerwatu drogę. Gęste drzewa znacząco poprawiły widoczność – ich korony skutecznie zatrzymywały większość śniegu. Teraz miała mnie wkurzać jedynie ta przeklęta szyba...

Przez całą drogę (oprócz oczywistej walki z żywiołem) zastanawiałam się gorączkowo, czego może ode mnie chcieć Aura. Kompletnie nic nie przychodziło mi do głowy. Starucha nigdy specjalnie nie interesowała się moją rodziną. Mną może trochę bardziej, niż pozostałymi, w końcu stanowiłam dla wszystkich w plemieniu niemałą sensację, skoro okazało się, że umiem coś, co do tej pory było zarezerwowane jedynie dla mężczyzn, ale nie na tyle, by specjalnie szukała ze mną kontaktu. Czasem wydawało mi się, że zbyt długo zatrzymuje na mnie spojrzenie, że przygląda mi się z jakimś namysłem... ale w sumie potrafiła oglądać tak dosłownie każdego. Znanym wszystkim faktem było to, że Aura wiedziała znacznie więcej niż my wszyscy razem wzięci, znała więcej legend, które mogły okazać się równie prawdziwe jak te o zimnych ludziach... ale rzadko kiedy się nimi dzieliła. Jedynie gdy wymagała tego sytuacja uchylała czasem rąbka tajemnicy, i tak przeważnie posługując się samymi zagadkami. Doskonale interpretowała ludzkie emocje, zdawało się, że nieraz lepiej od głównych zainteresowanych pojmowała, co takiego działo się w ich głowach i jakie to mogło mieć znaczenie, zwykła jednak uświadamiać ich o tym w taki sposób, że na palcach jednej ręki można policzyć tych, którzy uważali ją za w pełni normalną. Jasne, wśród mieszkańców rezerwatu cieszyła się ogromnym szacunkiem – w końcu jest najstarszą członkinią starszyzny – ale poniekąd wszyscy uważali ją za wariatkę. Ja chyba trochę też... Ciężko pozbyć się podobnych myśli, gdy spogląda się na nią z boku. Chociaż muszę jednocześnie przyznać, że od ładnych paru lat myślę sobie, że chciałabym na starość żyć właśnie tak jak ona – na uboczu, po swojemu, okryta grubym woalem tajemnicy.

Babcia Aura, jak nazywają ją niemal wszyscy członkowie plemienia, nawet ci mieszkający w znacznym oddaleniu od niej i widujący ją od przysłowiowego wielkiego dzwonu, była już stara w opowieściach moich dziadków. Nikt nie wie, ile tak naprawdę może mieć lat, bo wydaje się, że trwa z nami dosłownie od zawsze. Zabawne, że nigdy się nad tym nie zastanawialiśmy, prawda? Mamy wśród nas kobietę, która, jak wszystko wskazuje, dawno już zapomniała, jak bawiła się w swoje setne urodziny, ale nikt nie próbował choćby snuć domysłów, jak to możliwe. Ona była, i już. Nieodłączny element naszej codzienności. Powiedziałabym wręcz, że „element plemiennej kultury”, zdaję sobie jednak sprawę z tego, że brzmi to dość kiepsko.

Każdy przynajmniej zna kogoś, komu Babcia Aura pomogła. A to z bolącym zębem, a to z niebezpiecznym przebiegiem ciąży, czy w ogóle z jej przebiegiem, gdy pacjentka sobie go wcale nie życzyła. Babcia Aura znała zioła, za pomocą których można było pozbyć się każdej dolegliwości skuteczniej i szybciej niż najlepszymi, najdroższymi lekami świata, więc wielu nawet bardzo nowoczesnych Quilleute'ów korzystało z jej pomocy częściej niż z usług zwyczajnych lekarzy. Gdy coś się działo, ignorowano jej wybitnie trudny charakter, wieczne docinki i złośliwości, i pędzono po pomoc bez wahania, bo wiadomo było, że cokolwiek by się stało, jakąkolwiek antypatią by pacjenta nie darzyła, zawsze uratuje mu zdrowie i życie. Nie przyjmowano nawet innej opcji, traktując to za pewnik.

Babcia Aura była również niezbędną członkinią plemiennej starszyzny. Dawno już nie uczestniczyła w rytualnych tańcach, choć wciąż na każdym spotkaniu wkładała czepiec zdobiony kolorowymi piórami, wszem i wobec oznajmiający jej wysoki status, a tradycyjną szatę ozdabiała coraz to nowymi wzorami z malowanych ręcznie drewnianych paciorków. Nie było takiej opcji, by jakakolwiek ważna dla wspólnoty decyzja została podjęta bez jej zgody, zdawało się wręcz, że jej głos pozostaje decydujący – w zasadzie każdego członka starszyzny można było zastąpić, jej nigdy.

Jako dzieciaki porządnie się jej baliśmy. Doskonale pamiętam, jak podkradaliśmy się do jej domu i losowaliśmy patyczki, by wytypować nieszczęśnika mającego podejść aż pod same niewielkie okna, zajrzeć do środka i opowiedzieć reszcie, co takiego tam znalazł. Nikt nigdy nie odważył się wejść za próg, ale opowieści o tym, co pozwalały dojrzeć mętne, pofalowane ze starości szyby, zajmowały nas na długie godziny. Wiele w nich było wybujałej dziecięcej wyobraźni, ale sama dobrze pamiętałam, że i bez niej można było ułożyć parę fantastycznych historii... Bardzo często losowałam najkrótszy patyczek. Ale jakoś szybko przestałam się o to złościć.

Teraz zaś byłam śmiertelnie ciekawa, czy cokolwiek się w chacie Aury zmieniło. Nawet jeszcze bardziej niż tego, dlaczego kazała mi siebie odwiedzić, dodając w dodatku to groźnie brzmiące „natychmiast”.

Chwilę trwało, nim praktycznie niewidoczną drogą dostałam się pod niewielki domek. W pewnym momencie w ogóle myślałam, że definitywnie zabłądziłam – odbijającą od głównej drogi wąską ścieżkę łatwo było przegapić i słonecznego letniego dnia, co więc dopiero teraz? Klęłam na czym świat stoi, gdy gałęzie świerków rysowały lakier na bokach samochodu, za jedyną pociechę mając wspomnienie, że i tak wypadałoby go odświeżyć, jeśli nie chciałam, by rdza rozpanoszyła się na dobre. Wreszcie, kolejny raz przecierając szybę rękawem i zastanawiając się, czy w ogóle zdołam stąd wyjechać, skoro w tym tempie w ciągu godziny sypiący śnieg miał szansę nakryć auto razem z dachem, wtoczyłam się na polanę, w której rogu stała chatka z zapadającym się dachem z drewnianych gontów. Koła zabuksowały na znak, że bliżej już nie podjadę, zatrzymałam się więc w samym wylocie dróżki i chwilę zbierałam się na odwagę, nim wyszłam na zawieruchę. Nie czułam zimna tak jak zwyczajny człowiek, właściwie ciągle było mi gorąco, ale i tak zacisnęłam zęby i wcisnęłam dłonie pod pachy, ledwie zaatakował mnie pierwszy podmuch lodowatego wiatru. Biegiem pokonałam odległość dzielącą mnie od zbitych z surowych desek drzwi, z ulgą schroniłam się pod zwieszającym się nad nimi daszkiem, chociaż odrobinę chroniącym przed zacinającą bielą. Zapukałam pięścią, dopiero po chwili zauważając ogromną kołatkę. A to nowość...

Z niewielkich skrzynkowych okien, umieszczonych po obu stronach wejścia, przez co chatka wyglądała jak dziecięcy rysunek, biło cudownie ciepłe światło. Pełgało, migotało i miało taką barwę, że nie miałam najmniejszych wątpliwości, iż dobiega z otwartego paleniska. Aż jęknęłam na myśl, jak rozkoszne ciepło musiało od niego promieniować...

Drzwi uchyliły się z niejakim trudem, walcząc z warstwą nawianego śniegu. Wcisnęłam się do środka przez niewielką szczelinę. Marzenia o cudownym cieple prysły w chwili, gdy zorientowałam się, że w środku nie jest wcale miło, tylko gorąco jak w cholernym piecu. Z miejsca zlałam się potem i zatęskniłam za śniegiem.

Wnętrze było dokładnie takie, jak zapamiętałam, co przyniosło mi jakąś specyficzną ulgę. Wyłożone ciemnym drewnem ściany i sufit obwieszały pęczki ususzonych ziół, gdzieniegdzie skrywając ginące pod słojami z lekami regały. Stara kuchnia na węgiel żarzyła się nieśmiało w prawym kącie, na kilku wbitych bezpośrednio w ścianę haczykach pyszniła się kolekcja ręcznie malowanych kubków i filiżanek, talerze i inne naczynia karnie gromadziły się na półeczkach niewielkiej szafki, wiszącej nad zaskakująco nowoczesnym zlewozmywakiem. Na samym środku chaty sufit podtrzymywała pojedyncza kolumna z ociosanego pnia młodego drzewka, po lewej zaś miałam wielki kominek z kamienia i czerwonej cegły, dominujący całą boczną ścianę domu. Przed nim leżał wzorzysty dywan, a dwa fotele w wyszywanym, jaskrawo kolorowym obiciu obejmowały go wraz z niewielkim pufem kręgiem.

Aura pasowała do tego wszystkiego idealnie. Była znacznie niższa ode mnie, nieco zbyt tęga, odrobinę zgarbiona pod ciężarem lat. Jej włosy były białe jak mleko, całkowicie pozbawione pigmentu, lecz dbała o nie jak młoda dziewczyna – dziś zaplotła je w piękny francuski warkocz, w który wetknęła garść kolorowych piórek, lekko falujących na niewyczuwalnych ruchach powietrza. Ubrana w tradycyjną suknię, nieco mnie zaskoczyła – wyglądała równie poważnie jak na wszystkich spotkaniach starszyzny. Dlaczego? Świdrowała mnie swoimi niemal czarnymi oczami, lekko marszcząc brwi, jakby dostrzegała znacznie więcej, niż ja każdego dnia w lustrze.

Dziecko, ależ ty promieniejesz! – wykrzyknęła wreszcie. Sama nie wiedziałam, czy to komplement – głos miała radosny, lecz ręce załamała jak w obliczu prawdziwej katastrofy.

Witaj, Auro. – Uśmiechnęłam się niepewnie. Peszyłam się pod jej wzrokiem, jak zawsze. – Ja... no... wpoiłam się, to może dlatego.

Ach, wpojenie? – Spoważniała, kącik ust jej drgnął. – No cóż... To ciekawe. Tego się nie spodziewałam. To nie... – Urwała nagle, skrzywiła się, jakby zła, że te słowa wybrzmiały. – Ach, nie teraz. Usiądź, dziecko, herbata zaraz będzie.

Dlaczego tu jestem? – palnęłam, nie mogąc się powstrzymać. Wszelkie prawa gościnności nakazywały mi grzecznie się podporządkować, ale w głębi aż mnie swędziało...

Po co? – Już szła w stronę kuchni swoim pewnym, choć niecko kaczkowatym krokiem. Zerknęła na mnie krótko przez ramię, trochę tak, jakbym spytała właśnie o coś tak głupiego, że nie zasługiwało nawet na pogardliwe parsknięcie śmiechem. – Dziewczyno, bo tu jest twoje miejsce.

Nic z tego nie rozumiałam. I to tak bardzo, że na chwilę zabrakło mi języka w gębie.

Chyba nie... – wykrztusiłam, rozpaczliwie szukając wokół jakiegoś ratunku. Tylko w czym mi niby mogło pomóc kilka zakurzonych książek czy wiecheć czosnku?

Nie rozumiesz. – Aura dokończyła za mnie, choć bardziej brzmiało to jak stwierdzenie faktu. – Na razie nie rozumiesz. Powiedz ty mi lepiej, dalej mieszkasz z tymi... Z zimnymi ludźmi?

Skinęłam głową, poniewczasie orientując się, że nie mogła tego widzieć.

Tak – wykrztusiłam. I nagle poczułam rozpierającą chęć, by jakoś się usprawiedliwić. – Właściwie to nie są tacy źli, Auro. Można powiedzieć... że zyskują przy bliższym poznaniu. W sumie to ludzie, tacy jak my. Bardzo się troszczą o swoich. Przyjęli mnie z otwartymi ramionami. To dziwne, wiem, ale...

Dziwne czy nie, jest niewskazane – weszła mi w słowo. Umknęło mi, skąd wytrzasnęła wodę i jak to możliwe, że zagotowała się w blaszanym czajniku tak szybko, ale już szykowała kubki w drobne niezapominajki o jaskrawo żółtych środkach.

Dlaczego? – spytałam po prostu. Niby wiedziałam, że z nią się nie dyskutuje... ale przecież nie przestałam być sobą.

Dlaczego, dlaczego – przedrzeźniła mnie skrzekliwie. – Ot dlatego. Nie powinnaś być tak daleko stąd. Musisz być tutaj, dziewczę.

Nigdy nie ukrywałam, że chciałabym stąd wyjechać. – Skrzyżowałam ramiona na piersi. Bardziej w celu obrony niż pokazania stanowczości.

A ja nigdy nie ukrywałam, że nie powinnaś. Choć nigdy mnie o zdanie nie pytałaś, więc może ci to umknęło. – Dłonią rozgoniła unoszącą się znad kubków parę. – Twoje miejsce jest tutaj. Właśnie tutaj, moja droga. To bardzo ważne, byś tutaj była.

Dlaczego? – Zaczynałam się denerwować i niestety dało się to słyszeć w moim głosie. – Mogę zrobić, co zechcę. Nie wiem, czy marzę o tym, by tkwić w rezerwacie do...

Nic nie rozumiesz. Rzeczywiście nic... – Pokręciła głową, cmoknęła zdegustowana. Miałam wrażenie, że pogroziłaby mi chętnie palcem, gdyby nie to, że obie pokryte wątrobowymi plamami dłonie miała zajęte kubkami z gorącą herbatą. – Nie chodzi o to, że powinnaś tutaj być. Chodzi o to, że musisz tutaj być. To jest twoje dziedzictwo. Twoje przeznaczenie, moja kochana. Bez ciebie... Cóż, jesteś tym ziemiom szalenie niezbędna.

Okej... – mruknęłam idiotycznie. Strzeliłam oczami na boki, tym razem zamiast ratunku szukając pretekstu, by wziąć nogi za pas. Nawet zerknęłam w okno, czy auta mi nie przysypało już do tego stopnia, że będę mogła w panice wykrzyknąć, że muszę je odprowadzić do garażu, bo inaczej nie ruszę stąd do końca zimy...

Podsuń no stolik. – Aura skinęła głową w stronę niewielkiego mebla o blacie rzeźbionym w niesamowicie szczegółowe kwiaty. Posłusznie złapałam go i postawiłam na środku wzorzystego dywanu, który wskazała mi kolejnym ruchem podbródka. Z ulgą odstawiła kubki i rozmasowała opuchnięte palce. – No dobrze. Usiądź wreszcie, dziwnie się czuję, jak tak nade mną stoisz.

Stropiłam się i od razu klapnęłam na fotel. Mało brakowało, bym wygłosiłam służalczym tonem „oczywiście, Auro, dla ciebie wszystko”.

Już nie bój się tak, dziecko. – Starucha łypnęła na mnie nieco gniewnie. – Nie chcesz usłyszeć bajki?

W zasadzie to... chętnie, ale... – Dłonie mi się zatrzęsły. Choć znajdowałam się tuż obok wielkiego ognia w kominku, nagle jakby obleciało mnie zimno... – Znaczy lubię bajki, ale... dlaczego to takie pilne? Dlaczego kazałaś mi przyjechać natychmiast? I to w taką pogodę?

Cóż, bo ta bajka jest na tyle ważna, że wymaga wszelkiego ceremoniału. – Kobieta odwróciła ode mnie wzrok i wbiła go w szalejące płomienie. Stare okna trzeszczały pod naporem wiatru, padający śnieg szumiał miękko na dachu nad naszymi głowami... a jej serce biło mocno i spokojnie, jak u człowieka przynajmniej o pół wieku młodszego. – To będzie bajka o prawdziwych wilkach, moja kochana.

O prawdziwych...? – Ugryzłam się w język. Nienawidziłam, jak ktoś w podobny sposób się powtarzał, a sama zaczynałam to robić. – To jedna z tych legend, które trzymasz na specjalną okazję?

To nie jakaś tam zwykła legenda – żachnęła się. – Ta bajka jest akurat bardzo prawdziwa. Prawdziwsza niż wszystko, co usłyszałaś do tej pory. Równie prawdziwa, jak prawdziwe są wilki. I stara jak one. Żałuję, że nie opowiedziałam ci jej wcześniej, gdy był na to czas. Żałuję, że muszę robić to w takim pośpiechu, gdy nasz świat chwieje się w posadach, gdy zza Oceanu przypływa tyle negatywnej energii, gdy nasze ziemie są tak zagrożone... Co ja mówię. Powinnaś to usłyszeć dawno temu. Jak wszyscy. Ta bajka nigdy nie powinna zostać zapomniana. – Westchnęła ciężko, odchyliła się na oparcie fotela. Na moment przymknęła oczy. – Jakie to dziwne. Skoro nie zapomniano legendy o zimnych ludziach i wilczych braciach, to dlaczego...? – Potrząsnęła głową, najwyraźniej odganiając jakąś natrętną myśl. – No nic. Cóż ja mogę na to poradzić? Mogę jedynie próbować ratować tradycję. Nie zbuduję jej od nowa.

Nic z tego nie rozumiałam. Sięgnęłam po kubek z wciąż gorącą herbatą, chcąc w ten sposób zająć czymś dłonie. I jakoś zamaskować to, że po raz pierwszy, odkąd przemieniłam się w wilka – po raz pierwszy, odkąd zabiłam ojca – czułam zimno w koniuszkach palców.

Nie potrafię pojąć, dlaczego o tej historii zapomniano, choć opiera się na niej niemal cała tradycja naszego ludu. – Aura błysnęła na mnie oczami. Tym razem dostrzegłam w jej źrenicach przede wszystkim ekscytację. – Panno Clearwater, powiedz mi... czy widziałaś kiedyś prawdziwe wilki?

Widziałam – przyznałam ostrożnie. Zawsze interesowałam się zwierzętami, jako nastolatka miałam nawet fazę obserwowania ich w naturze. Wilki nie były najłatwiejsze do podejrzenia, bo trzymały się z dala od ludzi, ale byłam w stanie kilkukrotnie dojrzeć je z odległości. – Przeczytałam też o nich kilka książek.

Oczywiście. A więc powinnaś rozumieć, co takiego mam na myśli. – Uśmiechnęła się łagodnie. – Zamknij oczy. Wyobraź sobie wilczą rodzinę. No, dalej! Ale najpierw napij się herbaty.

Z obawą zerknęłam na napój w kubku. Zupełnie nie pachniał jak herbata. I nie smakował, o czym szybko się przekonałam. Skrzywiłam się okropnie, ale jakoś zdołałam go przełknąć, choć chyba nie próbowałam w życiu niczego paskudniejszego. By nie zwymiotować, wyobraziłam sobie rozpływające się w ustach naleśniki Esme...

Gdy przełknęłam, zapiekło mnie w żołądku, ale szybko się pozbierałam. Posłusznie zamknęłam oczy i tak jak Aura kazała, wyobraziłam sobie wilczą watahę. Wilczą rodzinę, bo to było znacznie lepsze pojęcie, jeśli skupić się na prawdziwych wilkach. Taką rodzinę zawsze stanowiła para najsilniejszych osobników – para rodzicielska – oraz ich szczenięta. W zależności od ilości pożywienia liczebność takich grup się wahała, lecz jedno pozostawało faktem: większość była ze sobą spokrewniona. Wszystkie wspólnie o siebie dbały, bawiły się ze sobą, sprawowały opiekę nad młodymi. Wspólnie polowały, czyściły sobie nawzajem futra. Troszczyły się o najstarszych i chorych, nigdy nie pozwalały, by ktoś pozostał w tyle. Baraszkowały w śniegu i krzakach jak szczenięta, podgryzały się nawzajem, okazywały sobie miłość i przywiązanie...

Tak właśnie widziałam prawdziwe wilki. Jako zwierzęta szczęśliwe, czasem wręcz beztroskie, kochające zabawę i siebie nawzajem nad życie. Piękne, silne, potężne. Doskonałe. Aż uśmiechnęłam się pod nosem. Cokolwiek tajemniczy wywar ze mną robił, pojawiające się pod moimi powiekami obrazy były bardzo wyraziste. Nigdy nie narzekałam na wyobraźnię, latami trenowaną czytaniem kilkudziesięciu książek rocznie, ale teraz to było coś innego... Choć możliwe, że tylko to sobie wmawiałam. Ale czy to ważne? Grunt, że prawdziwe wilki były piękne. Samo wyobrażanie ich sobie powodowało radość i ciepło na sercu, wiarę w to, że istnieje jeszcze na świecie dobro.

Właśnie tak, Leah. Właśnie tak. – Głos Aury otulił mnie jak najcieplejszy koc. – Napij się jeszcze, zanim ostygnie. Zimne ma jeszcze gorszy smak niż teraz, musisz mi uwierzyć na słowo... Dobrze. A teraz wyobraź sobie, gdzie w tej rodzinie jest wilczyca. Nic nie mów. Tylko patrz. Analizuj. Staraj się zrozumieć.

W mojej głowie narastały dziesiątki pytań, ale posłusznie przełknęłam je wraz z kolejnym łykiem koszmarnej herbatki.

No więc dobrze. Gdzie jest wilczyca?

Odpowiedź jest zaskakująco prosta: wilczyca jest wszędzie. Wśród prawdziwych wilków nie ma podziału na kobiety i mężczyzn, na męskie i żeńskie obowiązki. Każdy w rodzinie robi to, w czym czuje się najlepiej. Wilczyce są mniejsze i drobniejsze, lecz... nie zawsze.

Z moją wyobraźnią działo się coś naprawdę dziwnego, bo widziałam je niesamowicie wyraźnie. Widziałam baraszkującą w świeżym śniegu rodzinę. Podgryzające się roczniaki, szalejące wśród nich szczeniaki, ale też osobniki starsze, bawiące się równie doskonale. Para rodzicielska przyglądała się im z niewielkiej odległości – wielki samiec o gęstej kryzie, wyglądającej niemal jak podszyta bielą lwia grzywa, lekko posiwiały i z pewnością niejedną walkę mający już za sobą, niecierpliwie przebierał łapami i oblizywał się nerwowo z położonymi uszami, jakby walczył ze sobą, czy aby na pewno wypada mu dołączyć do zabawy. Wilczyca kryła się nieco za nim, sporo mniejsza, lecz...

Była czarna. Idealnie, nieskazitelnie czarna, nie licząc białej plamki na piersi. Smukła, kształtna, jak plama nieskazitelnego mroku na tle śnieżnej bieli. Widziałam już takie wilki – niegdyś interesowałam się ośrodkiem badawczym w Yellowstone, tam czarnofutre nie były żadną nowością i niczym dziwnym. Uważałam je za najpiękniejsze ze wszystkich.

Widzisz ją, prawda? – szepnęła miękko Babcia Aura. – Musisz ją widzieć. Każda z nas z łatwością ją dostrzega. Każda kobieta ma w sobie coś z wilka. Wiesz to, prawda? Z jakiegoś powodu to nam, kobietom, znacznie bliżej jest do natury, do tego, co z niej pochodzi. Łatwiej utożsamiamy się ze zwierzętami, z roślinami, łatwiej zestrajamy z otaczającym nas światem, rezonujemy z nim na poziomie duchowym. Nikt nie wie, dlaczego tak się dzieje. Znacznie częściej niż mężczyźni czujemy tę dziką tęsknotę, tę siłę, która wzywa nas między drzewa. Ciągnie gdzieś daleko, daleko stąd, do samego serca lasu, do samej macierzy... Matecznik – znasz to słowo. Macierz, matecznik... Każda nazwa ma w sobie zawartą magię. Każda nazwa narodziła się nie bez powodu. Nazwa, imię... Imię musi jak najlepiej oddawać to, czemu je nadano, czy to człowiek, czy zwierzę, drzewo, kamień, rzeka. Imię ma w sobie magię. Mam rację?

Powoli skinęłam głową. Bałam się odezwać, żeby nie zmącić piękna tej chwili.

Twoje nazwisko, dziewczyno. Prawdziwe imię. Czysta Woda. Czysta, wartka woda. Siła, energia, nieustępliwość. Melancholia. Nieskazitelne intencje. Dobro w sercu. – Nie wzdrygnęłam się, gdy starczym palcem dźgnęła mnie w pierś, dokładnie tam, gdzie biło moje wilcze serce. Wyczułam, że się zbliżyła, choć jakim zmysłem – na to odpowiedzieć bym nie potrafiła. Oczy wciąż miałam zamknięte. A pod nimi tkwiła czarna wilczyca... – To nas przyzywa. To drzemie w każdej z nas. Och, powiedz sama – czy nigdy nie wzruszyłaś się na widok wilka?

Ja wciąż się wzruszałam. Prawdziwe wilki były wszystkim tym, czym marzyłam, aby byli dobrzy ludzie. Wszystkim, czego pragnęłam. Siłą, przywiązaniem, miłością, pozytywną energią. Potęgą, niezwyciężonością, troskliwością.

Czy nigdy nie pragnęłaś po prostu zerwać się z miejsca i zapuścić w las? Biec do utraty tchu? Powiedz sama – czy na długo nim przemieniłaś się w wilka nie czułaś, spoglądając między drzewa, że w każdej chwili mogłabyś rzucić się między nie na czterech łapach i zniknąć? Rozmyć się, stopić z emanującą z nich energią w jedno?

Oczywiście, że czułam. Tylko zawsze uważałam, że to przez tą bujną wyobraźnię.

Nie, to nie była wyobraźnia. – Aura chyba czytała mi w myślach. – Kochana, jak wiele książek na ten temat czytałaś? Ja to wiem. I ty również to wiesz, nawet jeśli nie chcesz w to na razie uwierzyć. „Biegnąca z wilkami” – czy ja widziałam cię z tą księgą zeszłego lata? Była tak zaczytana, tak zniszczona od kartkowania, że niemal rozpadała ci się w dłoniach. I zaznaczona w wielu miejscach tymi zabawnymi kolorowymi karteczkami. Pokreślona ołówkiem.

Wzdrygnęłam się. Tak, czytałam „Biegnącą z wilkami” tak wiele razy, że sama nie byłam w stanie ich zliczyć. Odkąd pierwszy raz wpadła mi w dłonie, gdy miałam dziesięć lat, nigdy nie opuszczała mnie na dłużej...

Aż do czasu, gdy Sam ze mną zerwał.

Czułam się wtedy tak koszmarnie, że nie byłam w stanie po nią sięgnąć. Od dnia, w którym przemieniłam się w wilka, a ojciec umarł przeze mnie, tylko raz wzięłam tę książkę w dłonie. Ale i tak się nie przemogłam... Tęskniłam za nią jak za żywą istotą, lecz z jakiegoś powodu bałam się ją otworzyć...

Archetyp dzikiej kobiety nie wziął się autorce znikąd. Nie wymyśliła go sobie. Dziecko, kobiety mają w sobie wiele z drapieżnika. Z potężnego, dzikiego zwierzęcia... Zwierzęcia rodzinnego, kochającego, gotowego oddać życie za swoich bliskich, jeśli zajdzie taka potrzeba. Z wilka, moja kochana. Każda kobieta po części jest wilkiem, zawsze tak uważałam. – Zaśmiała się krótko, radośnie jak mała dziewczynka. – Powiedz mi, jak widzisz wilczycę? Nie gdzie ona się znajduje, ale jaką ją widzisz? Jaka ona jest?

Skupiłam się na pięknym czarnym drapieżniku. Wilczyca oczy miała niespotykanie mądre, poważne... Była jak jeden żywy mięsień – gibka, silna, niezwyciężona. Nawet gdy się nie ruszała, byłam w stanie sobie bez trudu wyobrazić, że drzemie w niej niesamowita siła.

Wilczyce zawsze robią to, co chcą – podjęła cicho Aura. – Widzisz, w wilczych rodzinach w praktyce panuje matriarchat. Wiedziałaś o tym? Teoretycznie para rodzicielska jest sobie równa, lecz w skrajnych sytuacjach ostatnie zdanie zawsze należy do wilczycy-matki. Zawsze, Czysta Wodo. Ach, ale przecież wilczyca nie musi być matką! Może być takim wilkiem, jaki jej się umyśli. A jej sprytowi, inteligencji i odwadze nie ma równych. Są znane przypadki samotnych wilczyc. Samotnych z wyboru. Tylko się im przyjrzyj – czyż każda z nich nie jest silniejsza i bardziej krwiożercza od całej watahy razem wziętej?

Czarna wilczyca przed moimi oczami biegła, zwinnie pokonując największe zaspy. Piękna, lśniąca w mocno świecącym słońcu, beztroska i niezwyciężona, niemożliwa do zatrzymania.

Była kiedyś wilczyca, która potrafiła zadziwić wszystkich swoją inteligencją. Od zawsze radziła sobie sama. Polowała na dużą zwierzynę, była tak silna i zwinna, że bez trudu umykała przed rogami jeleni, przed kopnięciami. Zawsze udawało jej się powalić zwierzę. Każde, które sobie upatrzyła. Pewnego razu zapędziła wielkiego jelenia do wody, przycisnęła go do dna całym ciężarem i trzymała, dopóki się nie udusił. Cielsko było zbyt ciężkie, by zdołała wyciągnąć je na stromy brzeg, pozwoliła więc, by popłynęło z prądem, aż do miejsca, w którym podejście było znacznie łagodniejsze.

Ogromny czarny wilk w mojej głowie wyciągał na piaszczysty brzeg rwącej rzeki martwego jelenia, ociekając wodą. Zmęczony, zziajany, z krwią lśniącą rubinowo między zębiskami, ale zadowolony z siebie. Dumny.

Tym właśnie są prawdziwe wilczyce. Troskliwymi matkami. Poważnymi królowymi. Wyśmienitymi myśliwymi. Urodzonymi wojowniczkami. Wiedząc to, wyobraź sobie teraz twoją watahę. Czy może raczej watahę Sama. Lub Jacoba. Którą tylko chcesz. Ujrzyj ich wyraźnie.

To nie było trudne. Ogromne wilki o ślepiach lśniących ludzką inteligencją stały przede mną jak żywe.

A teraz powiedz mi, gdzie jest wilczyca w tej rodzinie?

Na to było mi już zdecydowanie ciężej odpowiedzieć.

Bo gdzie ja byłam? Z boku. Na samym dole hierarchii. Na dokładnie tym miejscu, które rezerwuje się dla wybryków natury, dla tych, z którymi właściwie nie wiadomo do końca, co zrobić, więc odsuwa się ich od wszystkiego, ustawia tam, gdzie mają jak najmniejszą szansę przeszkadzać.

Gdzie tu jest wilczyca? Cóż, ona jest na krawędzi. Pojawia się to tu, to tam, gdziekolwiek nie pójdzie ściągając na siebie zaskoczone, nieco zaniepokojone spojrzenia. Zaniepokojone... albo zakłopotane wręcz. Jej obecność burzy porządek stada, zakłóca działanie wspólnego umysłu, który miał usprawnić mechanizm sfory. Chcąc nie chcąc traktuje się ją trochę jak intruza. Nie tak łatwo odrzucić od siebie przekonanie, że kobiet tam nigdy nie było... Przecież w legendach o wilczych wojownikach pojawili się trzej mężczyźni. Nie trzy kobiety. Nie dwóch mężczyzn i kobieta.

Wilczyca w tej watasze jest wybrykiem natury. Wybrykiem tak zaskakującym dla wszystkich, że samą swoją obecnością przyprawiła chorującego ojca o śmierć...

To ja go zabiłam. To przeze mnie jego serce ostatecznie się poddało. Nic nie mogło przygotować go na widok przemieniającej się w wilka córki. Syn – tak, po nim się tego spodziewał, choć było na niego zdecydowanie za wcześnie, ale córka? Tego znane nam legendy nigdy nie brały pod uwagę.

No właśnie – westchnęła Aura. – A czy to jest dla wilczej rodziny właściwe? Powiedz mi, czy to ma prawo tak wyglądać? Czy tak potężna magia naprawdę pominęłaby kobiety?

Nie – warknęłam, zaciskając dłonie w pięści. – Ja też nigdy tego nie rozumiałam. Skoro jestem ja... to dlaczego nie ma innych?

Tutaj wkrada się błąd, piękna wilczyco. Powinnaś powiedzieć raczej: skoro jestem ja, to gdzie są inne? – W głosie staruszki słyszałam uśmiech.

Przeszedł mnie dreszcz. Rozchyliłam powieki, spojrzałam na kobietę ze zdumieniem.

Jak to? Chcesz mi powiedzieć, że... – wykrztusiłam, z trudem zmuszając zaciśnięte gardło, by wypuściło jakiekolwiek słowa.

Chcę powiedzieć, że magia tak nie działa, kochanie. – Z dziewczęcym uśmiechem, odmładzającym ją o ładnych kilkadziesiąt lat, sięgnęła po własny kubek. Czerwony napar pachniał intensywnie suszonymi malinami. – Skoro prawdziwe wilczyce są królowymi... to czym ty jesteś? Na to pytanie musisz sobie odpowiedzieć sama, ale gwarantuję ci, że rozwiązanie jest bardzo proste.

Jestem... – Przełknęłam, próbując pozbyć się dławiącej guli w przełyku. – Nie. Nie wmówisz mi chyba, że jestem jakąś wilczą królową?

Ależ jesteś. – Puściła mi szelmowsko oczko. – Plemię Quilleute ma jeszcze jedną legendę. Legendę niezwykle ważną, najważniejszą, choć z niewiadomych przyczyn zapomnianą. Legendę o matce-wilczycy. Widzisz, według naszych najdawniejszych wierzeń świat powstał z wilczej samotności. Ze snu krążącej w pustce wilczycy, tęsknie wyjącej do zawieszonego w próżni srebrnego księżyca. Powstał z jej miłości. Z jej marzeń, aby istniało coś, co mogłaby pokochać. Może to egoistyczne, lecz spójrz, co z tego wynikło. Gdy znużona niekończącym się skowytem zwinęła się w kłębek i zasnęła, jej umysł otworzył się, a tworzące się w nim obrazy, mieszając się z księżycowym pyłem, zaczęły przeradzać się w coś nowego, zapełniając pustkę. W stabilną, twardą ziemię, na której można było postawić łapy. W płynące w niej soki. W wysokie drzewa o solidnych pniach. W zwierzęta wszelkich kształtów i rozmiarów, na które można było polować. W nieprzebyte, tajemnicze góry, w chmury i gwiazdy, w morza i oceany. I wreszcie w inne wilki, równie piękne i dzielne, jak ich najwspanialsza matka. A także w ludzi – tak niedoskonałych, tak niebezpiecznych, a jednak stworzonych przecież na wilcze podobieństwo. W ludzi, którzy jako jedyni mogli wszystko to ochronić i za pomocą opowieści utrzymać wiecznie żywym – zarówno fizycznie, jak i we własnych umysłach, w pamięci, w sercach. Wilki były w stanie dostrzec piękno wszelkiego stworzenia i docenić je, lecz jedynie ludzie mogli je uczcić za pomocą przekazywanych z pokolenia na pokolenie pieśni. – Staruszka sięgnęła po moje dłonie. Bez wahania pozwoliłam, by mnie pochwyciła – skórę miała pokrytą odciskami i szorstką, ale jednocześnie tak kojącą, tak cudowną, że poczułam się, jakbym właśnie mogła przytulić się do ukochanej babci, której nigdy nie poznałam. – My jesteśmy stworzonymi przez matkę-wilczycę strażnikami pieśni. Jej opiekunami. Naszym obowiązkiem jest ponieść ją jak świat szeroki i daleki, obdarować nią wszystkich, którzy zechcą słuchać. Wszystko zaczęło się od wilczycy, moja droga. Wilczyca ma swoje nieskończenie ważne miejsce w tym, co cię otacza. Nigdy nie daj sobie wmówić, że jesteś intruzem, nieprawidłowością... Tak, to było bardzo dawno temu, lecz niegdyś te plemienne watahy składały się przecież z samych wilczyc! Mężczyźni ukradli nam tę tradycję. Przywłaszczyli ją sobie, przedstawiając jako własną. Ephraim Black był bohaterem, lecz również złodziejem. Dusze wilków do tej pory wybierały jedynie działa młodych, dzielnych dziewcząt – to, że sam zagarnął jedną z nich, zakrawało na najgorsze świętokradztwo. Jednak nie spotkały go żadne konsekwencje. Matka-wilczyca nie skarciła swego syna. Nigdy tego nie zrobi, bo jej miłość jest nieskończona, nawet wobec tych szczeniąt, które równie jawnie popełniają paskudne błędy. Matka pozwoliła, by mężczyźni zatrzymali sobie tę moc... obiecując, że przyjdą czasy, gdy wszystko powróci do normy. Świat i magia zawsze dążą do równowagi. A córka matki-wilczycy niegdyś upomni się o swoje dziedzictwo. Zmiennokształtni ludzie z plemienia przypomną sobie, jak to jest być wilkami.

Słuchałam... i nie wierzyłam.

To brzmiało pięknie. Jak najcudowniejsza, najdroższa baśń. Jak ziszczający się właśnie jeden z moich snów...

Powiedz mi, Czysta Wodo: czy miałaś kiedyś wrażenie, że jesteś sama? Czy czułaś euforię wolności? – spytała nagle zmienionym tonem staruszka, nachylając się w moją stronę. – To bardzo ważne. Czy był moment, gdy w twojej wilczej głowie zapanowała pustka? Czy potrafisz się od nich odgrodzić?

Potrafię – szepnęłam. Z jakiegoś powodu bałam się odezwać głośno. – Gdy postanowiłam odłączyć się od stada... udało mi się to. Chyba nie musiałam wcale dołączać do Jacoba, mogłam zostać tam sama... I to było wspaniałe. Ale... bałam się tego. Wydało mi się niewłaściwe. Bo przecież... – Urwałam.

Nie każdy wilk ma swoją watahę. – Aura znowu uśmiechnęła się lekko. – Matka-wilczyca z początku była na tym świecie zupełnie sama. I z tej samotności zrodziło się całe piękno. Wszystko, co nas otacza. W samotności kryje się ogromna moc. W tobie kryje się ogromna moc. Spójrz sama, czyż nie masz złocistej korony na głowie?

Odruchowo powędrowałam dłonią do włosów, choć z góry wiedziałam, że nie o to chodziło. Jako wilk byłam po prostu jasnoszara, dokładnie taka, jaka być powinnam. Może trochę wręcz srebrzysta. Tylko uszy i czubek głowy miałam rude. Złociste właśnie...

To faktycznie mogło uchodzić za koronę. Zabawne, że nigdy tak na to nie patrzyłam.

Ta moc jest twoja. Te ziemie są twoje. – Kobieta położyła mi dłoń na ramieniu, ścisnęła pokrzepiająco. – One czekają na to, aż wszystko zrozumiesz. Lecz nie śpiesz się. Nie rób niczego pochopnie. Pojmiesz i zaczniesz działać, kiedy nadejdzie odpowiedni moment. A wtedy... w energiach nareszcie zapanuje równowaga.

Podniosła się ostrożnie. Chciałam zaraz zerwać się w ślad za nią, ale gestem osadziła mnie w miejscu. Podeszła bliżej, złapała mnie mocno za barki. Patrząc mi prosto w oczy, wyciągnęła z kieszeni obszernej sukni coś, co okazało się wiankiem ze złocistych piór i oszałamiająco kolorowych paciorków. Założyła mi go na głowę. Pasował idealnie. Nachyliła się, delikatnie pocałowała mnie w czoło i wypowiedziała głośno i uroczyście, jak na wszystkich plemiennych spotkaniach, którym przewodniczyła od niepamiętnych czasów:

Weszłaś do tego domostwa jako Czysta Woda. Lecz wyjdziesz z niej jako Wilcza Pani. Niech sprzyjają ci duchy przodków, niech nigdy nie zawiodą cię twoja siła i inteligencja. Już nigdy nie zapomnisz, co to znaczy być prawdziwym wilkiem.

Rozdział 23

 

Rankiem następnego dnia czułam się zaskakująco dobrze, co powinno być zupełnie niemożliwe zważywszy na to, jak długo nie mogłam zasnąć przez natłok sprzecznych emocji. Choć jeszcze grubo po północy wgapiałam się w sufit, zastanawiając nad wszystkimi możliwymi kierunkami, jakie obrać mogła moja znajomość z Mortimerem, zerwałam się z łóżka już o godzinie siódmej, przywabiona niewielkim zamieszaniem dobiegającym z dworu. Ubrałam się i ogarnęłam, prawdopodobnie przekraczając prędkość światła, i wyszłam przed dom Cullenów, kierując się w stronę polanki, na której wraz z Bellą uczyłam się walki. To stamtąd dobiegały najciekawsze odgłosy, brzmiące trochę jak...

Bijatyka? Hm...

Wyglądało na to, że zgromadzili się tam dosłownie wszyscy. Bella, Esme, Carlisle i obrażona na cały świat Alice, wraz z jeszcze kilkoma osobami, którym nie poświęciłam więcej uwagi, zebrali się na obrzeżach prowizorycznie wytyczonego pola bitwy, obserwując z lękiem i fascynacją zamieszanie, a cała reszta...

No cóż. Cała reszta – ta nieśmiertelna, pozornie niezniszczalna gromadka o nadludzkiej sile i ciałach z marmuru – próbowała zamordować Mortimera. I, delikatnie mówiąc, kiepsko im szło, w co aż ciężko mi było uwierzyć. Musiałam kilkukrotnie przetrzeć oczy, by upewnić się, że wcale już nie śpię i to nie halucynacje.

Wyvern ubrany był w wygodny czarny strój i uzbrojony... w drewniany miecz. Tak, to naprawę był długi, drewniany miecz, lecz jeśli dobrze widziałam, wzmocniony stępionym metalem na krawędziach i wyrysowany dziwacznymi symbolami, podobnymi do kilku run, które pokazał mi poprzedniego dnia. Choć ta broń wydawała mi się idiotyczna, jeśli wystawić ją przeciwko wampirowi, radził sobie zaskakująco świetnie, wyglądając, jakby tańczył. Bawił się swoimi przeciwnikami z szerokim uśmiechem na ustach, od niechcenia robił uniki i zadawał bezwzględne, brutalne ciosy, podczas gdy reszta, z twarzami ściągniętymi złością i wysiłkiem, usiłowała go choćby zadrasnąć.

To było... niesamowite.

Emmett i Garrett rzucili się na wyverna jednocześnie, usiłując zajść z dwóch stron, lecz on, choć zbudowany równie potężnie jak oni, wywinął się dziwnie tanecznym ruchem w takim tempie, że wampiry ostatecznie zderzyły się ze sobą i runęły na udeptany śnieg w bezładnej plątaninie nóg i rąk, klnąc na czym świat stoi. Liam przeskoczył nad nimi zwinnie jak baletnica i wyciągnął dłonie w stronę mężczyzny, który rzucił się w tył, nieświadomie lecąc wprost na czekającą na niego Siobhan, lecz tutaj nastąpiło jakieś bliżej nieokreślone zakrzywienie czasoprzestrzeni, na skutek którego tęga kobieta wywinęła fikołka w powietrzu, potknąwszy się na silnej nodze odzianej w wojskowy bucior, a palce jej partnera miast na nadgarstku prawej ręki leworęcznego wyverna, zacisnęły się na kostce wampirzycy. W chwili, gdy na jego twarzy pojawiło się zdezorientowanie wskazujące, że zaczął zdawać sobie sprawę z tego, co właśnie miało miejsce, oberwał mieczem w tył głowy z taką siłą, że przefrunął nad swoją ukochaną i wylądował do góry nogami pod najbliższym drzewem.

Maggie niesamowicie zwinnie uniknęła drewnianego ostrza, wijąc się pod nim jak wąż, i rzuciła się na wyverna pod nim, jak postać rodem z horroru celując w jego gardło zębami, a Peter jednocześnie rzucił się na niego od tyłu, by poddusić przedramieniem. Mortimer jak gdyby nigdy nic złapał drobniutką wampirzycę za lewe ramię i ciepnął nią za plecy jak szmacianą lalką. Uderzenie koleżanką bynajmniej Petera nie zniechęciło, lecz trafienie między oczy głowicą miecza już owszem. Nie wiedziałam, że to możliwe, ale jakimś cudem wampir naprawdę wyglądał na zamroczonego. Charlotte rozproszyła się, oglądając na niego z troską, przez co nadchodzący atak zauważyła zbyt późno, by móc zareagować – jak kula do kręgli zmiotła ze swojej drogi podnoszącą się z ziemi Siobhan.

Mortimer zakręcił mieczem i wyskoczył ponad Emmettem, umykając jego silnym ramionom. Kopnął go w twarz, wykorzystał jako schodek i idiotycznym fikołkiem przeleciał nad zdezorientowanym Garrettem, by wylądować na szykującej się do skoku Sennie. Amazonka wylądowała twarzą w śniegu, dodatkowo jeszcze uderzona mieczem z szerokiego zamachu, gdy spróbowała zrzucić z siebie ciężkiego wojownika, a Zafrina odskoczyła na bezpieczną odległość ze skupionym wyrazem twarzy, zapewne próbując wykorzystać na wyvernie swój talent. Nic z tego – wyglądało na to, że jej zdolności zupełnie na niego nie działały, bo odrzucając na bok kopniakiem z półobrotu biegnącego za nim Garretta, dopadł do kobiety i złapał ją wpół, cudem unikając jej wyciągniętych w stronę jego twarzy paznokci. Choć broniła się jak mogła i widać było, że ma bardzo dużo siły, również skończyła jak kula do kręgli, lądując u nóg obawiającej się włączyć do walki Tii. Obie się przewróciły w pobliski krzew, łamiąc delikatne gałązki.

Tego Benjamin nie mógł już pozostawić bez odzewu. Rzucił się na pomoc swojej partnerce i zaatakował wyverna istną ścianą ognia. Już miałam krzyknąć z przerażenia, że z mojego wpojonego zostanie jedynie skwarka – w końcu kto przeżyłby coś podobnego? – gdy... No cóż. Płomienie nagle przestały słuchać swojego właściciela, wywinęły się jak stado żywych węży, zawróciły w powietrzu i zaatakowały Egipcjanina, do czego wystarczyło jedynie pogardliwe machnięcie dłonią wyverna. Gdy Benjamin zaczął przed nimi uciekać, klnąc w przynajmniej trzech językach, przypomniało mi się zasłyszane gdzieś stwierdzenie, jakoby wyverny miały potrafić panować nad ogniem. Cóż, wampir chyba akurat o tym zapomniał, skoro ze wszystkich żywiołów wybrał odruchowo ten, który był zupełnie nieskuteczny...

Eleazar i Tanya jednocześnie wybili się w powietrze i opadli na wyverna z góry, ściągając jego uwagę, podczas gdy Kate podkradła się do niego podstępnie od tyłu i z zaskoczenia złapała za odsłoniętą skórę przedramienia. Porażony prądem, Mortimer zawył i zaklął w dziwnym języku, którego nie potrafiłam nazwać. Podcięty, runął na śnieg i jęknął, przygnieciony przez ciała trzech wampirów, lecz zaraz z jego skóry buchnęły płomienie. Denalczycy odskoczyli od niego ze strachem w oczach, co pozwoliło mu wyrwać się poza największe zamieszanie, gdzie zatrzymał się na krótką chwilę, dysząc ciężko. Kate musiała go potraktować naprawdę wysokim napięciem...

Znośnie! – skwitował z nutą ojcowskiej dumy w głosie. – Róbcie tak dalej, a może coś jeszcze z was będzie!

I zanim ktokolwiek zdążył udławić się dumą, ponownie ruszył do ataku, wznosząc prowizoryczne ostrze.

Uderzył drewnianym mieczem już ostrzącego sobie na niego pazury Emmetta, a Liama odrzucił skomplikowanym machnięciem dłonią, powodującym uderzenie energią lub podmuch wiatru, czego nie umiałam rozróżnić z odległości. Edward, choć walczył naprawdę dobrze, zaraz dostał drewnianą klingą w okolicę miejsca, w które żaden szanujący się mężczyzna nie powinien dostawać, pochylił się więc, nie zorientowawszy się w porę, że był to jedynie zwód – zaraz oberwał w nos w takim pięknym stylu, że wywrócił się na plecy, nakrywając nogami. Widocznie bez czytania w myślach nie radził sobie już tak śpiewająco.

A Mortimer zaczął się śmiać. Bawił się tą walką, a wszystko wskazywało na to, że miał ją jedynie za niezobowiązujące ćwiczenie, a nie wyzwanie.

Wtedy właśnie do akcji wkroczyli Vladimir i Stefan.

Obawiałam się ich od samego początku – do tej pory stali jedynie z boku, przyglądając się w skupieniu i analizując. Nie wątpiłam, że wampirom z ich doświadczeniem wystarczyło to aż nadto, by poznać styl walki przeciwnika i wyciągnąć z niego odpowiednie wnioski. Jak jeden umysł podzielony na dwa ciała, rzucili się na wyverna w idealnie synchronicznym natarciu z mordem w oczach.

Wyglądali na słabych. Ich skóra przypominała pergamin, a oni sami takich, których przewróciłby i połamał najsłabszy podmuch wiatru, lecz to było jedynie wrażenie. Mortimer jęknął z bólu, trafiony przez Vladimira w żebra, i zatoczył się jak pijany na najbliższe drzewo. W jego jasnoczerwonych oczach zalśnił ból – był znacznie bardziej ludzki niż wampiry, nie wątpiłam więc, że stary Rumun mógł właśnie połamać mu żebra. Stefan tylko na to czekał – rzucił się w jego stronę z taką desperacją w normalnie beznamiętnych ślepiach, jakby właśnie planował go zabić...

Przyznam, to była pierwsza walka na poziomie, jaką dzisiaj widziałam. Wampir bardzo długo unikał miecza krzywiącego się prawdopodobnie pod wpływem urazu mężczyzny, uskoczył przed chmurą ognia praktycznie od niechcenia i gwałtownie skrócił dystans, pewnie chcąc zastosować na wyvernie tę technikę, przez którą zawsze przegrywały wilkołaki – objąć go ramionami i po prostu zmiażdżyć.

Zwinne, wężowe płomienie wspięły się po jego białej jak śnieg, cienkiej skórze, zostawiając po sobie poczerniałe ślady. Krzyknął i odskoczył od wyverna w ostatniej chwili, lecz Vladimir zastąpił go błyskawicznie. Pech chciał, że spotkało go dokładnie to samo, lecz w nieco drastyczniejszym wydaniu: gdy wyvern uniósł prawą rękę, którą do tej pory zgięty wpół obejmował bok, posłuszny ogień pofrunął w stronę starego wampira i przypiekł go na tyle porządnie, że ten musiał rzucić się w rozdeptany śnieg, aby ugasić tlące się ubranie.

Stop! – krzyknął nagle Carlisle, skacząc w sam środek zamieszania. – Przestańcie! Mieliście ćwiczyć, a nie się nawzajem pozabijać!

Potraktował mnie ogniem! – Vladimir poderwał się z ziemi, wściekły tak, że aż drżał. Nie zdziwiłabym się wcale, gdyby postanowił rzucić się pacyfistycznemu „wegetarianinowi” do gardła. – On miał czelność...!

On miał czelność nasłać na nas płomienie! – włączył się Stefan, ze złością ścierając ślady sadzy z nagich przedramion. – Jakim prawem...?!

A Mortimer się roześmiał. Skrzywił się, widocznie naruszywszy bolące żebra, lecz zaraz wbił miecz sztychem w śnieg i teatralnie zaczął bić brawo.

Gratulacje! – wykrzyknął, szczerząc do oniemiałych Rumunów zaostrzone kły. – Właśnie o to mi chodziło! – Zwrócił się do obserwującej ich w skupieniu reszty. – Właśnie to miałem na myśli, tłumacząc wam, w jaki sposób powinniście walczyć! Rozumiecie już? Volturi będą prawdopodobnie znacznie bardziej doświadczeni od was. Oni zęby zjedli na takich pojedynkach. Z moimi braćmi równać by się nie mogli, lecz z wami? Przejdą po was jak inwazja szarańczy, jeśli się nie pozbieracie. To, co właśnie widzieliście, to był dokładnie ten styl, o który mi chodziło. Szybkość, bezwzględność. I współpraca. Jednomyślność. Jeśli ich nie przytłoczycie współpracą, nigdy wam się nie uda ich pokonać.

Zabiję cię, ty przeklęty gadzie! – Rumun wytknął go palcem, wychylając się zza pleców Cullena. – Zabiję własnymi rękami, pozbawię ostatniej kropli krwi...!

To miała być walka, a nie głaskanie się po główkach – zwątpił w tym samym momencie Stefan.

Cóż za bzdura! – Vladimir zmiażdżył go spojrzeniem, w jego czerwonych oczach rozgorzała furia. – Mógł nas zabić! Nasłał na nas przeklęty żywioł! On chciał...

Chciał wam udowodnić, że gówno się znacie na tej robocie. – Mortimer beztrosko wzruszył ramionami. – Jeśli się nie mylę, złamaliście mi trzy żebra, a jakoś urazy nie żywię. Będę się regenerował przez przynajmniej pięć godzin, ale nie mam ochoty przerobić was na pieczone kiełbaski.

Tą swoją radosną postawą przelał czarę goryczy. Zanim Stefan zdążył zareagować i powstrzymać kolegę, Vladimir zamaszystym gestem odepchnął stojącego mu na drodze Carlisle'a i rzucił się wyvernowi do gardła. Tym razem tak na poważnie.

Tylko że nie dosięgnął. Bo do ziemi przygniótł go wielki wilk o jasnoszarej sierści.

Rumun zaklął wściekle, czując na karku mój gorący oddech. Kłapnęłam zębami tuż nad jego głową na znak, że nie będę mieć litości, jeśli wykona choć jeden niewłaściwy ruch.

Vladimirze, uspokój się! – denerwował się Carlisle. – Rozumiem, że to nie było zbyt honorowe zagranie, ale nie możecie pozabijać się nawzajem, na Boga! Ostatnim, czego nam potrzeba, jest więcej wyvernów! W dodatku szukających zemsty!

Widząc, że cała reszta wampirów już szykuje się, by pomóc mi go obezwładnić, Vladimir nieco zszedł z tonu i zwiotczał pode mną. Odsunęłam się, gotowa w każdej chwili ponownie zaatakować, na szczęście jednak tylko łypnął na mnie nieprzyjaźnie i ostentacyjnie pomasował osmolone części ciała. Warknął wciąż pewnym siebie głosem:

Była umowa: żadnej nieczystej magii.

Umowa mówiła również o tym, że wszyscy mamy wyjść z tego cało – wycedził Mortimer, prostując się lekko. Zaraz tego pożałował i zgiął się, krzywiąc boleśnie. Wiązanka, jaką rzucił pod nosem w stronę wampira, tym razem z pewnością była po niemiecku. Ciekawa byłam, czy właśnie stamtąd pochodził. – To nie nazywa się „wyjście z tego cało” – dodał jeszcze w zrozumiałym dla nas angielskim, wskazując na siebie. – Składam pieprzoną reklamację. O proszę, i teraz obaj mamy do siebie pretensje, jak miło.

Powinieneś się cieszyć, że przez tych tutaj cię nie zabiłem – warknął wampir. Z jego gardła wydostało się zwierzęce warknięcie, odpowiedziałam mu więc podobnym. – Na szczęście jestem zbyt dumny, by brudzić sobie dłonie czymś takim, jak ty.

Na usta cisnęło mi się tysiące dowcipów o hipokrytach i rozdwojeniu jaźni, najchętniej też wbiłabym mu sadystyczną szpilę, wspominając bardzo głośno, że ledwie przed momentem właśnie te rączki chciał sobie ubrudzić, bo gdyby tak nie było, nie zbierałabym nim śniegu z ziemi, lecz z wiadomych przyczyn w tej formie nie miałam jak tego wygłosić. Zresztą Mortimer radził sobie całkiem nieźle i bez moich złośliwości.

Zważ na słowa, krwiopijco – syknął, a ogień zatańczył na jego dłoniach i przedramionach. – Mam więcej lat niż ty i twój niedorobiony braciszek razem wzięci, a podobnych wam idiotów, których zabiłem, można liczyć w tysiącach.

Nie wydaje mi się... – Vladimir umilkł wpół słowa, gdy zwykle aż przerażająco spokojny Carlisle krzyknął na niego:

Vladimirze, zamknij się wreszcie, do jasnej cholery! – Jego bursztynowe oczy płonęły z trudem opanowywaną wściekłością. – Vladimirze, Mortimer jest naszą jedyną nadzieją, więc nie masz prawa...

Ten wyvern przybył tu na kontrolę, a nie by nas ratować! – zaprotestował od razu, lecz umilkł, gdy nasz przeważnie świecący przewagą doktorek wykonał taki ruch, jakby zamierzał złapać go za gardło i spróbować zdekapitować jednym ruchem.

Ten wyvern zaoferował nam przy okazji pomoc – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Mam ci to przypomnieć prostszymi słowami? Obiecał wyszkolić nas w walce, pokazać techniki, które mogą nam pomóc w razie siłowej konfrontacji. Bez niego jesteśmy całkiem skończeni. Chwilowo współpracujemy, czy ci się to podoba, czy nie. Jeśli się zastanowić, to wy zagraliście nieczysto, kontuzjując go, on się przed wami obronił, gdy ćwiczenie stało się prawdziwą walką.

To w sumie dalej było ćwiczenie... – spróbował Mortimer, lecz spojrzenie Carlisle'a i jego zmusiło do zasznurowania ust. Minę zrobił jak skarcone dziecko i skupił się na oglądaniu drewnianego miecza.

To nie pomaga. – Nestor rodu Cullenów zmęczonym gestem pomasował skronie, choć wątpiłam, by mogła go boleć głowa. – Tak czy siak, przestańcie zachowywać się jak banda dzieciaków. A pomyśleć, że nigdy nie wierzyłem w tą teorię, że z wiekiem się dziecinnieje...

Mortimer parsknął śmiechem, ale omal się nim nie udławił, ledwie wybrzmiał. Wampir nawet nie musiał na niego patrzeć.

Nie jesteście ciekawi, jak przypadkiem wyszedł mój eksperyment? – zagaił beztrosko, usilnie szukając powodu do zmiany tematu.

Jesteśmy niesamowicie ciekawi – westchnął Cullen, choć jego ton głosu bynajmniej na to nie wskazywał.

Co to był za eksperyment? Z ciekawością powiodłam wzrokiem po zebranych, dopiero po chwili odnajdując Edwarda. Przechyliłam łeb z nadzieją.

Mortimer rano spiął się z nami, twierdząc, że miecz jest skuteczny w walce z wampirami – wyjaśnił rudy, uśmiechając się do mnie lekko. – My upieraliśmy się, że to bzdura, a on nalegał, by sprawdzić to przy okazji treningu, więc... taki mamy efekt.

A jaki ten efekt jest? – Wyvern nie mógł się doczekać opinii, niecierpliwiąc się jak dzieciak na moment przed wejściem do sklepu z zabawkami. – Czyż nie miałem racji?

Skłonna byłam założyć się, że zaprzeczą... więc jakie było moje zdziwienie, gdy Emmett wykrzyknął:

Kurde, to faktycznie działa!

Jak to? – Nie biorąca udziału w walce Bella zmarszczyła brwi. – Nie widać po was ran, ani...

Nie o to chodzi! – Wielki facet bez pardonu wszedł jej w słowo. – Nie wiem, co znaczą te krzaczki, które na tym drewnie narysował, ale... to faktycznie boli! Jak rany, ja już zapomniałem, jak to jest, gdy cię coś boli, a tu masz!

Faktycznie, bolało – przyznał w zamyśleniu Edward. – I to mocno. Zupełnie jakby... Wiem, że to dziwnie zabrzmi, ale... poczułem się wręcz tak, jakbym znowu żył.

To było tylko drewno obłożone metalem. – Mortimer z dumą przesunął palcem po prowizorycznym ostrzu. – Prawdziwy miecz wyvernów, miecz z runicznej stali, potrafiłby odciąć wam kończyny z równą łatwością, jakbyście wciąż posiadali ludzkie ciała.

Serio?! – Emmettowi opadła szczęka. – Okej, teraz jestem w stanie w to uwierzyć. Nie musisz prezentować, jakby co.

Pewnie ta wymiana zdań potrwałaby jeszcze długo, lecz właśnie w tym momencie wyvern się rozkaszlał. Na dłoni, którą zasłonił usta, zauważyłam drobinki krwi, w powietrzu intensywnie zapachniało żelazem. Mężczyzna skrzywił się, a ja dopadłam do niego jednym susem z uszami płasko przyklejonymi do czaszki, skomląc głośno. Bałam się go dotknąć, nie chcąc sprawić mu więcej bólu, zaczęłam więc kręcić się dookoła, panikując na dobre. Ogon przykleił mi się do brzucha i za nic nie chciał przestać nerwowo się poruszać.

Jak pomóc? Jak sprawić, by przestało go boleć? Niby nic nie wskazywało na to, żeby mógł od czegoś takiego umrzeć, ale i tak bałam się o niego do tego stopnia, że gotowa byłam niemal chodzić w kółko z nerwów. Pod wpływem chwilowego impulsu polizałam go w prawe przedramię, którym wciąż się obejmował, i merdając ogonem jak przyjazny labrador, przylgnęłam do jego zdrowego boku, by mógł się na mnie przynajmniej częściowo wesprzeć.

Nie uwierzę – warknął po chwili zastanowienia Stefan. – Poczułem coś, owszem, ale nie uwierzę, że metalowy miecz zabije wampira.

Jesteśmy wampirami – dodał wciąż wściekły Vladimir. – Nic nie zrobi nam krzywdy. A zwłaszcza nożyk kundla wyvernów.

Obawiam się, że nie bylibyście pierwszymi, których mój miecz by zabił – warknął Mortimer. Zupełnie odruchowo drapał mnie za uszami, co nieco odebrało jego słowom powagi. – Nasi zbrojmistrzowie wiedzą o zabijaniu wam podobnych więcej, niż kiedykolwiek wam się śniło. To nie jest taka znowu zwykła stal, pijawko. A wyrytym wzorem runicznym pokonać można wiele barier.

Kłócenie się o to nie ma najmniejszego sensu – włączył się znowu Carlisle, zanim zdążyła wyniknąć kolejna awantura. – Ja wierzę Mortimerowi. Wiele w swoim życiu widziałem, wystarczająco wiele, by nie wątpić ot tak w mądrość Strażników. – Gdy spojrzał na wyverna, w jego oczach zauważyłam sporo szacunku. I lęku.

To właśnie budzi jeszcze więcej pytań, dlaczego w takim razie on nas wspiera? – syknął Vladimir. – Jego podobni przetrzebili nas w procencie niespotykanym podczas najokrutniejszych wojen w dziejach. Pilnują nas. Sprawują nad nami kontrolę. Dlaczego jeden nagle postanowił pomóc, zamiast po prostu nas pozabijać, co? Martwi nie wywołalibyśmy żadnego konfliktu z Volturi.

Wiesz, dlaczego nazywa się nas Strażnikami? – Wyvern przechylił głowę dziwnie zwierzęcym gestem. – Nie jesteśmy mordercami. Pilnujemy magicznego porządku. Zdecydowanie częściej opowiadamy się po właściwej stronie w rodzących się konfliktach, niż sprzątamy ich skutki. Naszym celem jest pilnować spokoju, nie tępić inne gatunki. Skoro obiecałem, że będę przemawiał przed Volturi w waszym imieniu, zrobię to. Bo tak należy zrobić. Lecz czy wmieszam się w walkę? – Splunął na śnieg, jego plwocina miała intensywnie czerwony kolor. Jak na kogoś, komu połamane żebra najwyraźniej uszkodziły narządy wewnętrzne, trzymał się zaskakująco dobrze. – Tego na razie nie umiem wam powiedzieć. Poważniejsza ingerencja oznaczałaby dla waszych zwierzchników zagładę. Być może uda się to załatwić bez tego. Być może, jeśli będziecie słuchać, co do was mówię, zdołacie w bitwie pokonać ich sami. – Nagle uśmiechnął się kwaśno. – Chyba że wciąż będziecie nazywać mnie kundlem i w taki sposób odwdzięczać się za lekcję, wtedy chrzanię tę robotę. Najłatwiejsze rozwiązanie z możliwych obejmowałoby zabicie was co do jednego, by się nie pieprzyć z retoryką.

Na krótką chwilę wszyscy, łącznie ze mną, zamarli. Idealnej ciszy nie mącił najmniejszy szelest, więc niepewny, lekko drżący głos Belli zabrzmiał ostro i nienaturalnie, wgryzając się w atmosferę jak dobrze naostrzony nóż:

Naprawdę byś nas porzucił?

Jestem tu od wczoraj – warknął Mortimer, lecz gdy na nią spojrzał, coś w jego krwistoczerwonym spojrzeniu złagodniało. – Jeszcze nie zdążyłem się do was przywiązać.

Zaskamlałam, poruszając się lekko pod ramieniem, którym zapewne zupełnie odruchowo zaczął mnie obejmować. Spuścił na mnie wzrok, na krótką chwilę jego twarz się rozluźniła, gdy napotkał na moje niebieskie w wilczym wcieleniu ślepia. Dobrze wiedziałam, co sobie pomyślał: gdyby teraz odszedł, musiałby mnie porzucić. Bo ja, mimo całej miłości płynącej z magii wpojenia, nie zamierzałam się stąd ruszać.

A on nie zamierzał mnie zostawiać. Nie po tym, jak obiecał mi, że tego nie zrobi. Był przecież obsesyjnie honorowy, jak sam to określił, prawda? Nie łudziłam się, że w ciągu jednego dnia pokochał mnie na zabój, ale do czegoś się przecież zobowiązał.

Nie mógł odejść. Nie mógł, a wampirom też to obiecał. Nam wszystkim, choć z różnych powodów.

Porzuciłbyś ją? – Bella nie widziała toczącej się w nim walki tak dobrze, jak ja. Ona nie wiedziała tak dużo... jeśli w ogóle można było powiedzieć, że ja cokolwiek wiedziałam. – Pozwoliłbyś, żeby odebrali nam i zabili Renesmee? Przecież...

Oczywiście, że bym nie pozwolił, panienko. – Wywrócił oczami. – Ale dopóki wy sami nie zaczniecie traktować mnie jak pomoc, a nie wroga, nie ma szans na jakąkolwiek współpracę. Jeśli nie chcecie sprzątać popiołu kolegów, radzę bardziej uważać. Mam mały zakres cierpliwości i bardzo nie lubię, gdy ktoś mnie obraża.

Rumuni wymienili spojrzenia. Wątpiłam, by potrafili porozumiewać się myślami, ale wyglądali tak, jakby właśnie to zrobili, bo jednocześnie popatrzyli na wyverna, skinęli mu głowami, jakby przepraszali go bez użycia słów (i bez specjalnej skruchy, co tu dużo ukrywać), a następnie odeszli z godnością. Na ile była ona możliwa w popalonych ubraniach.

Zaczęłam się zastanawiać, czy ich nienawiść nie miała głębszego dna... Zresztą, jak się tak zastanowić, to oni wszyscy mieli prawo nienawidzić wyvernów z całego serca. Wciąż nie znałam całej wersji, ale wspomnienia, że wyverny zabijały wampiry, pojawiały się zdecydowanie zbyt często. Wciąż przedstawiano podobnych Mortimerowi jako strażników, tak ich nawet nazywano, ale nie miałam wątpliwości, że ich metody pilnowania porządku mogą mieć sobie sporo do zarzucenia. Powinno mnie raczej dziwić, że tylko ci dwaj nie potrafili przełknąć niechęci. Reszcie się to udało – ze względu na Renesmee, dla wyższego celu, jakim było życie tej dziewczynki – ale oni... Cóż, może doświadczyli bezwzględności wyvernów na własnej skórze?

Chyba tylko Edward umiałby mi wyjaśnić, co działo się w ich głowach. Ale pytać go o to byłoby szczytem hipokryzji, skoro sama notorycznie wściekałam się, że wilki z watahy nie szanują mojej prywatności.

Serce mi się krajało na widok cierpienia na twarzy Mortimera, ale... cóż, sam się o to prosił. Sam zareagował nieco na wyrost. Chyba nie powinnam szukać w tej sytuacji winnych, skoro mój obraz był tak zafałszowany emocjami.

To było przerażające. Ale i tak nie umiało mnie od niego odstraszyć. Nic by nie dało rady. Owszem, sprawiało, że coraz mocniej się go obawiałam, lecz... nie mogłam przecież odejść. Nie mogłam, bo kochałam go całą sobą... choć wiedziałam dobrze, że jeszcze wiele muszę się o nim dowiedzieć.

Przepraszam za nich, Mortimerze – powiedział wreszcie Carlisle, wyrywając mnie z zamyślenia. – Naprawdę mi przykro. Mam nadzieję, że nie będziesz patrzył na nas wszystkich przez pryzmat tego zdarzenia.

Nie oceniam całego gatunku na podstawie zachowania jednostki – żachnął się wyvern. – Moi bracia nigdy nie darzyli was sympatią, jednak tym, czym kierujemy się w pierwszej kolejności, jest honor. I sprawiedliwość. Obiecałem. Nie zrezygnuję z tego, bo dwóch z was nie obawia się wyrazić na głos, co o mnie myślicie.

Może powinienem zobaczyć te żebra? – Najstarszy Cullen zbliżył się do wyverna. Lekarz z prawdziwego zdarzenia obudził się w nim stosunkowo szybko. Albo być może uznał to za najlepszy sposób na zmianę tematu.

Może tak – warknął Mortimer, ewidentnie niezadowolony z własnej słabości. – Sam ich nie nastawię. Znaczy mógłbym, ale... – Nie dokończył. Nie musiał.

Ruszyłam za nimi w stronę domu, nie odstępując mężczyzny nawet na krok. I tak nie mogłam teraz przemienić się w człowieka – moja sukienka leżała w strzępach w miejscu, z którego wcześniej przyglądałam się treningowi.



***



Obserwowałam go przez cały czas, lecz wyglądało na to, że trzymał się całkiem nieźle. Siedział nieco zbyt prosto i oddychał płytko, ale Mortimer faktycznie szybko się regenerował, bo popołudniem, gdy przyszła pora zbierać się na wigilię w rodzinnym domu Belli, wyglądał na prawie zdrowego. Kusiło mnie, żeby spytać, jak to działa – czy użył jakiegoś rodzaju magii? Czy może pomogły kolejne z run? Czy w ogóle istniały runy, które mogły leczyć? Albo może po prostu jego organizm był tak wspaniały, że i bez magii dochodził do siebie w takim tempie? Miałam przeczucie, że dobrze by było spytać, bo prawdopodobnie nie natrafię na lepszą okazję, żeby dowiedzieć się trochę więcej o świecie, ale...

Ale nie teraz. To właśnie było uciekanie od problemów, do którego nawykłam przez całe życie... ale naprawdę mogłam to sobie odpuścić przynajmniej w wigilię, nie? W wigilię mogłam chociaż poudawać, że rzeczywistość jest prosta i ułożona, a ja doskonale się w niej orientuję.

Kwestia wiary w Boga była dla mnie dyskusyjna. Nigdy nie miałam siebie za chrześcijankę, choć wiele rodzin w rezerwacie odrzuciło stare wierzenia i skłoniło się ku bezimiennemu Bogu, jakiego niegdyś przed wiekami przywieźli na nasze ziemie biali ludzie. Ta religia wydawała mi się dobra, na swój sposób optymistyczna, opierająca się na miłości do drugiej osoby... ale była jakaś zbyt wielka. Zbyt dumna i odległa. W jej obliczu czułam się jak mały, nic nie znaczący paproch, sprowadzony do roli podrzędnego sługi, a nie osoby z krwi i kości, która mogła być wyjątkowa przez samo to, że ma jakiś charakter. Ponadto ta religia jednoznacznie wykluczała to, czym naprawdę byłam, czym były pijawki, których chroniłam...

Religia moich przodków była być może ponura, oparta na skomplikowanych praktykach i podaniach niejasnych, bo przekazywanych jedyne ustnie z pokolenia na pokolenie, lecz... była w stanie zapewnić mi dowody, których potrzebowałam. Wygrywała przez to w przedbiegach z chrześcijaństwem, lecz coś jednak sprawiało, że żadnej z nich nie potrafiłam wykluczyć. Nie zamierzałam zaprzeczać istnieniu duchów natury, których obecność czułam nieustannie, na których istnienie byłam żywym dowodem, ale jednocześnie nieraz miałam wrażenie, że nad tym wszystkim faktycznie czuwa jakaś niezmierzona energia, którą można by nazwać Bogiem. Dlatego obchodziłam wigilię wraz z wierzącą częścią rodziny, a w ciszy wsłuchiwałam się w niesamowicie kolorowe opowieści starszych.

I tak właśnie wylądowałam na kolacji wigilijnej u Charliego Swana, ojca Panny Nijakiej i dziadka pędraka, którego strażnikiem stałam się z własnego wyboru. Wybraliśmy się na nią kilkoma samochodami – ja sama, Mortimer swoim autem, jako że „musiał potem załatwić coś jeszcze i i tak będzie mu potrzebne” (choć zapytany, co takiego planował, kategorycznie odmówił odpowiedzi), a cała reszta wedle uznania, w efekcie zamieniliśmy więc spokojną uliczkę w cholerny parking. I nikt nie był o to zły, nawet żaden sąsiad nie zwrócił nam uwagi. To jeszcze nie był koniec dziwów, o nie! Oprócz mnie na imprezie pojawiła się również cała sfora, która zapełniła niewielki salon domu niemal na amen, jak stado szarańczy rzucając się na naszykowane potrawy, a także Edward z Renesmee, moja matka, której obecność w pobliżu ludzkiego policjanta zdawała mi się coraz mocniej podejrzana, a także...

Cóż. Emily.

Początkowo spięłam się, zobaczywszy w progu pięknie ubraną kuzynkę. Blizny na jej twarzy i dekolcie wciąż przyprawiały mnie o dreszcze, ponadto miałam wrażenie, że zdecydowanie zbyt często mój wzrok wędruje w ich stronę. Rozumiałam wprawdzie Sama, który niemal zabił ją w wilczym szale – na początku każdemu z nas z ogromnym trudem przychodziło panowanie nad skrajnymi emocjami, a zwłaszcza tymi negatywnymi. Nie znałam nikogo, kto nie wpadłby w bezrozumny szał przynajmniej raz, przemieniając się we wściekłą maszynę zniszczenia. Ja sama przecież miałam na sumieniu to i owo, a przede wszystkim nadal obwiniałam się o śmierć ojca, który, przerażony jednym z podobnych moich ataków, zmarł, gdy jego serce nie wytrzymało... ale nigdy nie obróciłam się w tej złości przeciwko komuś, kogo kocham. Przecież nie zaatakowałam taty. Mogłam się złościć, mogłam krzyczeć, mogłam przemieniać się bezmyślnie w wilka i rzucać na wszystko, co znajdowało się w moim zasięgu, lecz nigdy nie rzuciłam się na członka rodziny. Nigdy nie rzuciłabym się na Mortimera, czego byłam pewna tam samo jak tego, że każdego dnia słońce wstaje na wschodzie. Nie rozumiałam więc, jak to mogło się stać, że Sam stracił panowanie nad sobą do tego stopnia, by spróbować zabić obiekt swojego wpojenia...

Emily była niewinna. Choć przez jakiś czas próbowałam ją obwiniać o to, że poszłam w odstawkę, nie potrafiłam wmówić sobie tego tak mocno, by w to uwierzyć. Owszem, mogła się nie zgadzać już z czystej rodzinnej sympatii, gdy poprosił ją o to, by została jego partnerką, ale co ja tam mogłam wiedzieć? Byłam zazdrosna, ale przecież nie miała wpływu na to, co czuła. Nie miała wpływu na to, że pokochała mojego chłopaka, ani na to, że on oddał się jej całkowicie. Była delikatna, wrażliwa i kiedyś dogadywałyśmy się naprawdę dobrze... więc tym bardziej nie umiałam sobie wyobrazić, jak Sam przemienia się w wilka i rzuca na nią. Gdybym tam była, pewnie zasłoniłabym ją własnym ciałem.

Czy rzuciłabym się na Mortimera? Wątpię. A nawet jeśli, on potrafiłby się przede mną obronić z zamkniętymi oczami. Emily nie miała tej możliwości. I nadal była z Samem, choć każdy normalny na jej miejscu nie mógłby więcej na niego spojrzeć po czymś takim. Jak ona to robiła? Być może miała zbyt dobre serce.

Czy Mortimer miał kiedyś pokochać mnie równie mocno?

Sama nie wiedziałam, jak powinnam zareagować. Byłam dla niej miła, jak zresztą zawsze. Przeważnie starałam się unikać jej towarzystwa tak, jak to tylko możliwe, ale nigdy nie wyżywałam się na niej przez to, co się stało. Czułam ból za każdym razem, gdy widziałam ich razem... a teraz? Nic. Zazdrości i żalu nie było, podobnie jak uczucia, którym darzyłam wcześniej Sama. Byłam zdezorientowana i zagubiona, ale pierwszy raz od tak dawna zdołałam się do niej szeroko uśmiechnąć. A następnie objąć ją serdecznie, dokładnie tak, jak robiłam to kiedyś, gdy jeszcze mogłyśmy mówić o tym, że się przyjaźnimy.

Miło cię widzieć – powiedziałam, gdy nieco zaskoczona, zdołała odsunąć mnie na długość ramion. – Powinnam już dawno ci to powiedzieć, ale... przepraszam. Za wszystko.

Nie masz za co przepraszać – rzuciła szybko, nie pozwalając, bym zmyła się do drugiej części pokoju, zawstydzona własnym zachowaniem. – Rozumiem cię. I to o wiele lepiej, niż możesz przypuszczać. Myślisz, że nie byłabym wściekła na twoim miejscu? Pewnie nawet nie zdołałabym tego dusić tyle czasu i zaraz bym ci wszystko wygarnęła.

Mimo wszystko na usta i tak cisnęło mi się pytanie: „więc po co to pogorszyłaś?”, ale zdołałam ugryźć się w język, zanim je zadałam. Skinęłam tylko głową, nie wiedząc, co powinnam powiedzieć.

Witam. – U mojego boku jakby znikąd wyrósł Mortimer. Niemal podskoczyłam, gdy długowłosy wyvern objął mnie niepewnie w pasie, w zwyczajnej białej koszuli i czarnych spodniach tak cudowny, że mało brakowało, bym zaczęła się nad nim rozpływać. – Nie miałem przyjemności jeszcze poznać.

Och. – Emily w szoku rozszerzyła oczy, skupiając się na męskiej dłoni na moim biodrze. – Ach, tak. Emily. – Podała mu rękę.

To moja kuzynka – wyjaśniłam szybko, ratując dziewczynę z krępującej sytuacji. – Emily, to jest Mortimer.

Miło mi, tylko... – roześmiała się nerwowo – na Boga, kiedy wy zdążyliście się poznać...?

Właściwie to... nie znamy się zbyt dobrze. – Mortimer posłał mi zgonione spojrzenie i spróbował cofnąć dłoń, zawstydzony własną reakcją, lecz nie pozwoliłam mu na to.

Wpoiłam go sobie wczoraj – powiedziałam z szerokim uśmiechem. – To skomplikowane, ale... przecież sama wiesz.

Oj, wiem. – Rozweseliła się, gdy nareszcie zrozumiała. – Mnie nie musisz tłumaczyć. Zobaczysz, jeszcze będziesz jej. – Puściła mężczyźnie oczko i odeszła do rozglądającego się za nią Sama.

Co ona chciała powiedzieć? – Wyvern wyglądał na prześmiesznie zagubionego. Poskrobał się nawet po głowie, rozglądając bezradnie.

Ona jest wpojeniem Sama, naszego alfy – wyjaśniłam pokrótce. – Ale... to bardzo długa i bardzo smutna historia. Opowiem ci później, to dla mnie... trochę trudne.

Te czerwone ślepia zdawały się przeszywać mnie na wylot.

Sam ją sobie wpoił, chociaż wcześniej był z tobą, zgadza się?

Oniemiałam i niemal zakrztusiłam się kawałkiem ciasta. Rany, czy ten facet musiał tak błyskawicznie się wszystkiego domyślać?

Ach, zgadłem. – Zawstydził się. Jak mały chłopiec. Na szczęście dziewiczy rumieniec pod gęstym zarostem był słabo dostrzegalny. – To może... wytłumaczysz mi, o co tutaj chodzi? Pierwszy raz uczestniczę w takiej ceremonii.

Ceremonii? – powtórzyłam odruchowo, a następnie parsknęłam śmiechem. – O rany... No dobra, chodź za mną.

Zamiast dalej się objadać, pociągnęłam mężczyznę w stronę reszty zgromadzenia. Powinnam przecież przywitać się z nimi na samym początku, ale jak zwykle w pierwszej kolejności pomyślałam o żarciu...

Okazało się, że bawiłam się znacznie lepiej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Zgromadzenie się w tak wiele osób na tak małej przestrzeni było pomysłem wybitnie nietrafionym i wszystkim szybko zaczęło się to dawać we znaki, a że sfora osiągnęła prawdziwe mistrzostwo w rozładowywaniu napięcia, śmiechu było tyle, że rozbolał mnie brzuch. Mortimer części nieraz naprawdę mało wyszukanych dowcipów nie zrozumiał, ale przez większą część czasu robił dobrą minę do złej gry. Szybko przyswoił sobie podstawowe zasady święta i w trakcie trwania wieczerzy zadawał niewiele pytań, skupiając się na obserwacji.

Chłopaki przytoczyli jeszcze kilka plemiennych legend, zachęcani do tego przez Bellę i Charliego, moja mama chętnie im pomagała, z czasem przechodząc nawet do nieco złośliwych wspominek z naszego dzieciństwa, niejednego zgromadzonego przy stole wprawiając w zażenowanie. Jak można się łatwo domyślić, takie bajki miały największe wzięcie. Renesmee śmiała się z tego jak opętana, aż w końcu zrobiło jej się niedobrze i zyskała kategoryczny zakaz sięgania po słodycze, w których się rozsmakowała, a Seth sprawiał wrażenie, jakby się na poważnie obraził. Gdy Jacob w prawdziwej histerii dopytywał swoją ukochaną dziewczynkę, czy aby na pewno nie powinna się położyć i odpocząć, ktoś niecierpliwie przypomniał o zgromadzonych pod niewielką choinką prezentach, budząc poważny szok w Mortimerze. Wyvern przyglądał się wytypowanej do rozdawania podarków Emily z szokiem, powtarzając pod nosem coś o tym, że „w jego stronach prezenty roznosił Gwiazdor”, ale zapytany uciął, że wytłumaczy mi to później.

Chyba to mnie najbardziej bawiło ze wszystkiego – ten facet, który mógł mieć tyle lat, że widział same początki cywilizacji, który mieczem machał jak zapałką i bawił się płomieniami świec, gdy myślał, że nikt nie patrzy, formując je w gwiazdki i księżyce, chwilami wyglądał na tak zagubionego, że tylko brakowało, by się rozpłakał. Nie powiem, czułam trochę satysfakcji, że tym razem wiem o czymś lepiej niż on. Ciekawa byłam, czy naprawdę okaże się, że nasza znajomość rozwinie się w formę takiej lekkiej rywalizacji. Na razie po prostu dobrze mi z nim było. Bezpiecznie, spokojnie... właściwie. Za krótko się znaliśmy, bym próbowała łapać go za rękę pod stołem, ale czułam, że nie tylko ja chcę spróbować, jak będzie nam z tą bliskością. Na razie wychodziło nam to jak nastolatkom, dla których buziak w policzek to szczyt zawstydzającego erotyzmu, ale kto wie, co z tego będzie z czasem.

Prezenty były skromne, bo i w rzeczywistości nikomu nie były takie rzeczy w głowie. Sporo dyktowało też to, że w gruncie rzeczy niewiele wiedzieliśmy o obdarowywanych. Dostałam jakieś słodycze, którymi szybko podzieliłam się z łypiącym na nie łakomym wzrokiem wyvernem, trzy rodzaje balsamu do ciała, nawilżający krem do rąk, krem do twarzy (po tym zaczęłam się zastanawiać, czy moja skóra naprawdę jest tak tragiczna, że wszyscy zdawali się pomyśleć o tym samym), zestaw owocowych herbat i uroczy breloczek do kluczy w kształcie różowego wilka w łatki-serduszka. Nikt się do niego przyznał, choć długo próbowałam dociec, kto na to wpadł.

Gdy skończyliśmy się ekscytować i złożyliśmy sobie życzenia, wszyscy w naturalny sposób zaczęli się łączyć w grupki. Sam wyszedł gdzieś, wyciągając z kieszeni dzwoniący telefon, i zniknął na parę minut, które spożytkowałam na rozmowę z Emily. Miałam wrażenie, że moją grzeczną i ułożoną kuzynkę bawiła nieporadność Mortimera, na wyścigi więc opowiadałyśmy mu o najbardziej absurdalnych świątecznych tradycjach, o jakich kiedykolwiek słyszałyśmy. Co jakiś czas, mrugając do siebie porozumiewawczo, zaczynałyśmy wtrącać również takie naprędce zmyślone, ciekawe, czy mężczyźnie uda się wykryć podstęp. Obraził się jak wcześniej mój braciszek, gdy nie wytrzymałyśmy i zaczęłyśmy chichotać.

Sam od razu zwrócił naszą uwagę, gdy wrócił po rozmowie do zatłoczonego pokoju. Minę miał nietęgą, wręcz... zmartwioną i zagubioną pół na pół.

Właśnie odbyłem bardzo dziwną rozmowę – powiedział, siadając na swoim krześle. – Dzwoniła do mnie Babcia Aura.

Z miejsca się na nim skupiłyśmy, poważniejąc. Żadna z nas nie zapytała głośno, ale na pewno obie równie mocno zastanawiałyśmy się, czego mogła od niego chcieć starsza plemienia.

Nie, ja też nie wiem, o co chodzi – pośpieszył z wyjaśnieniami, nie chcąc wyraźnie przedłużać. Wplótł palce we włosy, chcąc je poprawić, ale sprawiając jedynie, że zaczęły odstawać na wszystkie strony. – Właściwie to nawet nie chodziło jej o mnie, a o Leę.

Zmarszczyłam brwi i zakrztusiłam się sokiem.

O mnie? – spytałam głupio. – A czego niby mogła ode mnie chcieć? I dlaczego nie zadzwoniła do mnie?

A bo ja wiem? – Bezradnie rozłożył ręce. – Prosiła... Nie, właściwie to kazała ci natychmiast przyjechać. Bo chce porozmawiać o czymś niecierpiącym zwłoki. Głos miała bardzo poważny.

Wyjrzałam za okno. Było już zupełnie ciemno, a śnieg sypał się z nieba grubymi płatami.

Ale... teraz? Czego ona może chcieć właśnie teraz?

Nie wiem, ale na twoim miejscu pojechałbym do niej. Może na palcach jednej ręki mógłbym policzyć, ile razy ją taką słyszałem.

Z obawą zerknęłam na Mortimera. Wyvern nie wyglądał na urażonego, raczej na zamyślonego.

Jedź, skoro nalega – powiedział po prostu. – Intrygujące... Mówicie, że ma na imię Aura? – dodał zaraz z podejrzanym błyskiem w oczach. Były niebieskie, musiał nakładać na nie jakąś iluzję.

Właściwie to nie wiem, czy naprawdę się tak nazywa – przyznał wilkołak. – Wszyscy od zawsze tak na nią mówią.

Intrygujące – powtórzył mężczyzna, lecz nie dodał nic więcej, choć aż swędziało mnie, by zapytać.

No dobra. To skoro trzeba... – Westchnęłam ciężko i podniosłam się z miejsca.

Pożegnałam się ze wszystkimi długo i wylewnie, jak najbardziej odwlekając moment wyjścia. W końcu jednak stanęłam w progu, niechętnie mierząc wzrokiem wirującą na lekkim wietrze biel.

Nie czekała mnie przyjemna wycieczka.