niedziela, 9 lipca 2023

Rozdział 24

 

Śnieg zaczął sypać jeszcze przed tym, jak wyszłam, a zanim dojechałam do rezerwatu, zdążył przemienić się w prawdziwą zadymkę. Nie radziły sobie z nią ani wycieraczki, ani z trudem przebijające się przez mrok reflektory. Klnąc pod nosem, nachylałam się nad kokpitem i mrużąc oczy, przepatrywałam ciemność i wirującą w niej biel, jedną ręką trzymając kierownicę, drugą przecierając uparcie parującą szybę. Kolejny raz poprzysięgłam sobie, że muszę przestać odkładać ogarnięcie samochodu na to bliżej nieokreślone „w najbliższym czasie”...

Chociaż nawet gdyby był teraz w śpiewającym stanie, tak samo beznadziejnie radziłby sobie na nieodśnieżonej drodze. Chwilami zupełnie się gubiłam, nie wiedziałam, gdzie prowadzi wąski pas asfaltu, zapominałam, gdzie jestem i modliłam się tylko, bym zdołała się domyślić, gdzie powinnam skręcić. Poruszałam się w tempie napojonego melisą żółwia. Coś mi mówiło, że powinnam się poddać, zostawić auto na poboczu i dalej pobiec na czterech łapach, bo zdecydowanie lepiej bym na tym wyszła, ale jakoś nie umiałam się do tego zmusić. Na samą myśl, że te kuriozalnie wielkie płatki wtopią mi się w futro, rozpuszczą od ciepła mojego ciała i przemiękną przez warstwę podszerstka do gołej skóry, robiło mi się słabo.

Odetchnęłam nieco, gdy jakimś cudem znalazłam odbijającą w stronę rezerwatu drogę. Gęste drzewa znacząco poprawiły widoczność – ich korony skutecznie zatrzymywały większość śniegu. Teraz miała mnie wkurzać jedynie ta przeklęta szyba...

Przez całą drogę (oprócz oczywistej walki z żywiołem) zastanawiałam się gorączkowo, czego może ode mnie chcieć Aura. Kompletnie nic nie przychodziło mi do głowy. Starucha nigdy specjalnie nie interesowała się moją rodziną. Mną może trochę bardziej, niż pozostałymi, w końcu stanowiłam dla wszystkich w plemieniu niemałą sensację, skoro okazało się, że umiem coś, co do tej pory było zarezerwowane jedynie dla mężczyzn, ale nie na tyle, by specjalnie szukała ze mną kontaktu. Czasem wydawało mi się, że zbyt długo zatrzymuje na mnie spojrzenie, że przygląda mi się z jakimś namysłem... ale w sumie potrafiła oglądać tak dosłownie każdego. Znanym wszystkim faktem było to, że Aura wiedziała znacznie więcej niż my wszyscy razem wzięci, znała więcej legend, które mogły okazać się równie prawdziwe jak te o zimnych ludziach... ale rzadko kiedy się nimi dzieliła. Jedynie gdy wymagała tego sytuacja uchylała czasem rąbka tajemnicy, i tak przeważnie posługując się samymi zagadkami. Doskonale interpretowała ludzkie emocje, zdawało się, że nieraz lepiej od głównych zainteresowanych pojmowała, co takiego działo się w ich głowach i jakie to mogło mieć znaczenie, zwykła jednak uświadamiać ich o tym w taki sposób, że na palcach jednej ręki można policzyć tych, którzy uważali ją za w pełni normalną. Jasne, wśród mieszkańców rezerwatu cieszyła się ogromnym szacunkiem – w końcu jest najstarszą członkinią starszyzny – ale poniekąd wszyscy uważali ją za wariatkę. Ja chyba trochę też... Ciężko pozbyć się podobnych myśli, gdy spogląda się na nią z boku. Chociaż muszę jednocześnie przyznać, że od ładnych paru lat myślę sobie, że chciałabym na starość żyć właśnie tak jak ona – na uboczu, po swojemu, okryta grubym woalem tajemnicy.

Babcia Aura, jak nazywają ją niemal wszyscy członkowie plemienia, nawet ci mieszkający w znacznym oddaleniu od niej i widujący ją od przysłowiowego wielkiego dzwonu, była już stara w opowieściach moich dziadków. Nikt nie wie, ile tak naprawdę może mieć lat, bo wydaje się, że trwa z nami dosłownie od zawsze. Zabawne, że nigdy się nad tym nie zastanawialiśmy, prawda? Mamy wśród nas kobietę, która, jak wszystko wskazuje, dawno już zapomniała, jak bawiła się w swoje setne urodziny, ale nikt nie próbował choćby snuć domysłów, jak to możliwe. Ona była, i już. Nieodłączny element naszej codzienności. Powiedziałabym wręcz, że „element plemiennej kultury”, zdaję sobie jednak sprawę z tego, że brzmi to dość kiepsko.

Każdy przynajmniej zna kogoś, komu Babcia Aura pomogła. A to z bolącym zębem, a to z niebezpiecznym przebiegiem ciąży, czy w ogóle z jej przebiegiem, gdy pacjentka sobie go wcale nie życzyła. Babcia Aura znała zioła, za pomocą których można było pozbyć się każdej dolegliwości skuteczniej i szybciej niż najlepszymi, najdroższymi lekami świata, więc wielu nawet bardzo nowoczesnych Quilleute'ów korzystało z jej pomocy częściej niż z usług zwyczajnych lekarzy. Gdy coś się działo, ignorowano jej wybitnie trudny charakter, wieczne docinki i złośliwości, i pędzono po pomoc bez wahania, bo wiadomo było, że cokolwiek by się stało, jakąkolwiek antypatią by pacjenta nie darzyła, zawsze uratuje mu zdrowie i życie. Nie przyjmowano nawet innej opcji, traktując to za pewnik.

Babcia Aura była również niezbędną członkinią plemiennej starszyzny. Dawno już nie uczestniczyła w rytualnych tańcach, choć wciąż na każdym spotkaniu wkładała czepiec zdobiony kolorowymi piórami, wszem i wobec oznajmiający jej wysoki status, a tradycyjną szatę ozdabiała coraz to nowymi wzorami z malowanych ręcznie drewnianych paciorków. Nie było takiej opcji, by jakakolwiek ważna dla wspólnoty decyzja została podjęta bez jej zgody, zdawało się wręcz, że jej głos pozostaje decydujący – w zasadzie każdego członka starszyzny można było zastąpić, jej nigdy.

Jako dzieciaki porządnie się jej baliśmy. Doskonale pamiętam, jak podkradaliśmy się do jej domu i losowaliśmy patyczki, by wytypować nieszczęśnika mającego podejść aż pod same niewielkie okna, zajrzeć do środka i opowiedzieć reszcie, co takiego tam znalazł. Nikt nigdy nie odważył się wejść za próg, ale opowieści o tym, co pozwalały dojrzeć mętne, pofalowane ze starości szyby, zajmowały nas na długie godziny. Wiele w nich było wybujałej dziecięcej wyobraźni, ale sama dobrze pamiętałam, że i bez niej można było ułożyć parę fantastycznych historii... Bardzo często losowałam najkrótszy patyczek. Ale jakoś szybko przestałam się o to złościć.

Teraz zaś byłam śmiertelnie ciekawa, czy cokolwiek się w chacie Aury zmieniło. Nawet jeszcze bardziej niż tego, dlaczego kazała mi siebie odwiedzić, dodając w dodatku to groźnie brzmiące „natychmiast”.

Chwilę trwało, nim praktycznie niewidoczną drogą dostałam się pod niewielki domek. W pewnym momencie w ogóle myślałam, że definitywnie zabłądziłam – odbijającą od głównej drogi wąską ścieżkę łatwo było przegapić i słonecznego letniego dnia, co więc dopiero teraz? Klęłam na czym świat stoi, gdy gałęzie świerków rysowały lakier na bokach samochodu, za jedyną pociechę mając wspomnienie, że i tak wypadałoby go odświeżyć, jeśli nie chciałam, by rdza rozpanoszyła się na dobre. Wreszcie, kolejny raz przecierając szybę rękawem i zastanawiając się, czy w ogóle zdołam stąd wyjechać, skoro w tym tempie w ciągu godziny sypiący śnieg miał szansę nakryć auto razem z dachem, wtoczyłam się na polanę, w której rogu stała chatka z zapadającym się dachem z drewnianych gontów. Koła zabuksowały na znak, że bliżej już nie podjadę, zatrzymałam się więc w samym wylocie dróżki i chwilę zbierałam się na odwagę, nim wyszłam na zawieruchę. Nie czułam zimna tak jak zwyczajny człowiek, właściwie ciągle było mi gorąco, ale i tak zacisnęłam zęby i wcisnęłam dłonie pod pachy, ledwie zaatakował mnie pierwszy podmuch lodowatego wiatru. Biegiem pokonałam odległość dzielącą mnie od zbitych z surowych desek drzwi, z ulgą schroniłam się pod zwieszającym się nad nimi daszkiem, chociaż odrobinę chroniącym przed zacinającą bielą. Zapukałam pięścią, dopiero po chwili zauważając ogromną kołatkę. A to nowość...

Z niewielkich skrzynkowych okien, umieszczonych po obu stronach wejścia, przez co chatka wyglądała jak dziecięcy rysunek, biło cudownie ciepłe światło. Pełgało, migotało i miało taką barwę, że nie miałam najmniejszych wątpliwości, iż dobiega z otwartego paleniska. Aż jęknęłam na myśl, jak rozkoszne ciepło musiało od niego promieniować...

Drzwi uchyliły się z niejakim trudem, walcząc z warstwą nawianego śniegu. Wcisnęłam się do środka przez niewielką szczelinę. Marzenia o cudownym cieple prysły w chwili, gdy zorientowałam się, że w środku nie jest wcale miło, tylko gorąco jak w cholernym piecu. Z miejsca zlałam się potem i zatęskniłam za śniegiem.

Wnętrze było dokładnie takie, jak zapamiętałam, co przyniosło mi jakąś specyficzną ulgę. Wyłożone ciemnym drewnem ściany i sufit obwieszały pęczki ususzonych ziół, gdzieniegdzie skrywając ginące pod słojami z lekami regały. Stara kuchnia na węgiel żarzyła się nieśmiało w prawym kącie, na kilku wbitych bezpośrednio w ścianę haczykach pyszniła się kolekcja ręcznie malowanych kubków i filiżanek, talerze i inne naczynia karnie gromadziły się na półeczkach niewielkiej szafki, wiszącej nad zaskakująco nowoczesnym zlewozmywakiem. Na samym środku chaty sufit podtrzymywała pojedyncza kolumna z ociosanego pnia młodego drzewka, po lewej zaś miałam wielki kominek z kamienia i czerwonej cegły, dominujący całą boczną ścianę domu. Przed nim leżał wzorzysty dywan, a dwa fotele w wyszywanym, jaskrawo kolorowym obiciu obejmowały go wraz z niewielkim pufem kręgiem.

Aura pasowała do tego wszystkiego idealnie. Była znacznie niższa ode mnie, nieco zbyt tęga, odrobinę zgarbiona pod ciężarem lat. Jej włosy były białe jak mleko, całkowicie pozbawione pigmentu, lecz dbała o nie jak młoda dziewczyna – dziś zaplotła je w piękny francuski warkocz, w który wetknęła garść kolorowych piórek, lekko falujących na niewyczuwalnych ruchach powietrza. Ubrana w tradycyjną suknię, nieco mnie zaskoczyła – wyglądała równie poważnie jak na wszystkich spotkaniach starszyzny. Dlaczego? Świdrowała mnie swoimi niemal czarnymi oczami, lekko marszcząc brwi, jakby dostrzegała znacznie więcej, niż ja każdego dnia w lustrze.

Dziecko, ależ ty promieniejesz! – wykrzyknęła wreszcie. Sama nie wiedziałam, czy to komplement – głos miała radosny, lecz ręce załamała jak w obliczu prawdziwej katastrofy.

Witaj, Auro. – Uśmiechnęłam się niepewnie. Peszyłam się pod jej wzrokiem, jak zawsze. – Ja... no... wpoiłam się, to może dlatego.

Ach, wpojenie? – Spoważniała, kącik ust jej drgnął. – No cóż... To ciekawe. Tego się nie spodziewałam. To nie... – Urwała nagle, skrzywiła się, jakby zła, że te słowa wybrzmiały. – Ach, nie teraz. Usiądź, dziecko, herbata zaraz będzie.

Dlaczego tu jestem? – palnęłam, nie mogąc się powstrzymać. Wszelkie prawa gościnności nakazywały mi grzecznie się podporządkować, ale w głębi aż mnie swędziało...

Po co? – Już szła w stronę kuchni swoim pewnym, choć niecko kaczkowatym krokiem. Zerknęła na mnie krótko przez ramię, trochę tak, jakbym spytała właśnie o coś tak głupiego, że nie zasługiwało nawet na pogardliwe parsknięcie śmiechem. – Dziewczyno, bo tu jest twoje miejsce.

Nic z tego nie rozumiałam. I to tak bardzo, że na chwilę zabrakło mi języka w gębie.

Chyba nie... – wykrztusiłam, rozpaczliwie szukając wokół jakiegoś ratunku. Tylko w czym mi niby mogło pomóc kilka zakurzonych książek czy wiecheć czosnku?

Nie rozumiesz. – Aura dokończyła za mnie, choć bardziej brzmiało to jak stwierdzenie faktu. – Na razie nie rozumiesz. Powiedz ty mi lepiej, dalej mieszkasz z tymi... Z zimnymi ludźmi?

Skinęłam głową, poniewczasie orientując się, że nie mogła tego widzieć.

Tak – wykrztusiłam. I nagle poczułam rozpierającą chęć, by jakoś się usprawiedliwić. – Właściwie to nie są tacy źli, Auro. Można powiedzieć... że zyskują przy bliższym poznaniu. W sumie to ludzie, tacy jak my. Bardzo się troszczą o swoich. Przyjęli mnie z otwartymi ramionami. To dziwne, wiem, ale...

Dziwne czy nie, jest niewskazane – weszła mi w słowo. Umknęło mi, skąd wytrzasnęła wodę i jak to możliwe, że zagotowała się w blaszanym czajniku tak szybko, ale już szykowała kubki w drobne niezapominajki o jaskrawo żółtych środkach.

Dlaczego? – spytałam po prostu. Niby wiedziałam, że z nią się nie dyskutuje... ale przecież nie przestałam być sobą.

Dlaczego, dlaczego – przedrzeźniła mnie skrzekliwie. – Ot dlatego. Nie powinnaś być tak daleko stąd. Musisz być tutaj, dziewczę.

Nigdy nie ukrywałam, że chciałabym stąd wyjechać. – Skrzyżowałam ramiona na piersi. Bardziej w celu obrony niż pokazania stanowczości.

A ja nigdy nie ukrywałam, że nie powinnaś. Choć nigdy mnie o zdanie nie pytałaś, więc może ci to umknęło. – Dłonią rozgoniła unoszącą się znad kubków parę. – Twoje miejsce jest tutaj. Właśnie tutaj, moja droga. To bardzo ważne, byś tutaj była.

Dlaczego? – Zaczynałam się denerwować i niestety dało się to słyszeć w moim głosie. – Mogę zrobić, co zechcę. Nie wiem, czy marzę o tym, by tkwić w rezerwacie do...

Nic nie rozumiesz. Rzeczywiście nic... – Pokręciła głową, cmoknęła zdegustowana. Miałam wrażenie, że pogroziłaby mi chętnie palcem, gdyby nie to, że obie pokryte wątrobowymi plamami dłonie miała zajęte kubkami z gorącą herbatą. – Nie chodzi o to, że powinnaś tutaj być. Chodzi o to, że musisz tutaj być. To jest twoje dziedzictwo. Twoje przeznaczenie, moja kochana. Bez ciebie... Cóż, jesteś tym ziemiom szalenie niezbędna.

Okej... – mruknęłam idiotycznie. Strzeliłam oczami na boki, tym razem zamiast ratunku szukając pretekstu, by wziąć nogi za pas. Nawet zerknęłam w okno, czy auta mi nie przysypało już do tego stopnia, że będę mogła w panice wykrzyknąć, że muszę je odprowadzić do garażu, bo inaczej nie ruszę stąd do końca zimy...

Podsuń no stolik. – Aura skinęła głową w stronę niewielkiego mebla o blacie rzeźbionym w niesamowicie szczegółowe kwiaty. Posłusznie złapałam go i postawiłam na środku wzorzystego dywanu, który wskazała mi kolejnym ruchem podbródka. Z ulgą odstawiła kubki i rozmasowała opuchnięte palce. – No dobrze. Usiądź wreszcie, dziwnie się czuję, jak tak nade mną stoisz.

Stropiłam się i od razu klapnęłam na fotel. Mało brakowało, bym wygłosiłam służalczym tonem „oczywiście, Auro, dla ciebie wszystko”.

Już nie bój się tak, dziecko. – Starucha łypnęła na mnie nieco gniewnie. – Nie chcesz usłyszeć bajki?

W zasadzie to... chętnie, ale... – Dłonie mi się zatrzęsły. Choć znajdowałam się tuż obok wielkiego ognia w kominku, nagle jakby obleciało mnie zimno... – Znaczy lubię bajki, ale... dlaczego to takie pilne? Dlaczego kazałaś mi przyjechać natychmiast? I to w taką pogodę?

Cóż, bo ta bajka jest na tyle ważna, że wymaga wszelkiego ceremoniału. – Kobieta odwróciła ode mnie wzrok i wbiła go w szalejące płomienie. Stare okna trzeszczały pod naporem wiatru, padający śnieg szumiał miękko na dachu nad naszymi głowami... a jej serce biło mocno i spokojnie, jak u człowieka przynajmniej o pół wieku młodszego. – To będzie bajka o prawdziwych wilkach, moja kochana.

O prawdziwych...? – Ugryzłam się w język. Nienawidziłam, jak ktoś w podobny sposób się powtarzał, a sama zaczynałam to robić. – To jedna z tych legend, które trzymasz na specjalną okazję?

To nie jakaś tam zwykła legenda – żachnęła się. – Ta bajka jest akurat bardzo prawdziwa. Prawdziwsza niż wszystko, co usłyszałaś do tej pory. Równie prawdziwa, jak prawdziwe są wilki. I stara jak one. Żałuję, że nie opowiedziałam ci jej wcześniej, gdy był na to czas. Żałuję, że muszę robić to w takim pośpiechu, gdy nasz świat chwieje się w posadach, gdy zza Oceanu przypływa tyle negatywnej energii, gdy nasze ziemie są tak zagrożone... Co ja mówię. Powinnaś to usłyszeć dawno temu. Jak wszyscy. Ta bajka nigdy nie powinna zostać zapomniana. – Westchnęła ciężko, odchyliła się na oparcie fotela. Na moment przymknęła oczy. – Jakie to dziwne. Skoro nie zapomniano legendy o zimnych ludziach i wilczych braciach, to dlaczego...? – Potrząsnęła głową, najwyraźniej odganiając jakąś natrętną myśl. – No nic. Cóż ja mogę na to poradzić? Mogę jedynie próbować ratować tradycję. Nie zbuduję jej od nowa.

Nic z tego nie rozumiałam. Sięgnęłam po kubek z wciąż gorącą herbatą, chcąc w ten sposób zająć czymś dłonie. I jakoś zamaskować to, że po raz pierwszy, odkąd przemieniłam się w wilka – po raz pierwszy, odkąd zabiłam ojca – czułam zimno w koniuszkach palców.

Nie potrafię pojąć, dlaczego o tej historii zapomniano, choć opiera się na niej niemal cała tradycja naszego ludu. – Aura błysnęła na mnie oczami. Tym razem dostrzegłam w jej źrenicach przede wszystkim ekscytację. – Panno Clearwater, powiedz mi... czy widziałaś kiedyś prawdziwe wilki?

Widziałam – przyznałam ostrożnie. Zawsze interesowałam się zwierzętami, jako nastolatka miałam nawet fazę obserwowania ich w naturze. Wilki nie były najłatwiejsze do podejrzenia, bo trzymały się z dala od ludzi, ale byłam w stanie kilkukrotnie dojrzeć je z odległości. – Przeczytałam też o nich kilka książek.

Oczywiście. A więc powinnaś rozumieć, co takiego mam na myśli. – Uśmiechnęła się łagodnie. – Zamknij oczy. Wyobraź sobie wilczą rodzinę. No, dalej! Ale najpierw napij się herbaty.

Z obawą zerknęłam na napój w kubku. Zupełnie nie pachniał jak herbata. I nie smakował, o czym szybko się przekonałam. Skrzywiłam się okropnie, ale jakoś zdołałam go przełknąć, choć chyba nie próbowałam w życiu niczego paskudniejszego. By nie zwymiotować, wyobraziłam sobie rozpływające się w ustach naleśniki Esme...

Gdy przełknęłam, zapiekło mnie w żołądku, ale szybko się pozbierałam. Posłusznie zamknęłam oczy i tak jak Aura kazała, wyobraziłam sobie wilczą watahę. Wilczą rodzinę, bo to było znacznie lepsze pojęcie, jeśli skupić się na prawdziwych wilkach. Taką rodzinę zawsze stanowiła para najsilniejszych osobników – para rodzicielska – oraz ich szczenięta. W zależności od ilości pożywienia liczebność takich grup się wahała, lecz jedno pozostawało faktem: większość była ze sobą spokrewniona. Wszystkie wspólnie o siebie dbały, bawiły się ze sobą, sprawowały opiekę nad młodymi. Wspólnie polowały, czyściły sobie nawzajem futra. Troszczyły się o najstarszych i chorych, nigdy nie pozwalały, by ktoś pozostał w tyle. Baraszkowały w śniegu i krzakach jak szczenięta, podgryzały się nawzajem, okazywały sobie miłość i przywiązanie...

Tak właśnie widziałam prawdziwe wilki. Jako zwierzęta szczęśliwe, czasem wręcz beztroskie, kochające zabawę i siebie nawzajem nad życie. Piękne, silne, potężne. Doskonałe. Aż uśmiechnęłam się pod nosem. Cokolwiek tajemniczy wywar ze mną robił, pojawiające się pod moimi powiekami obrazy były bardzo wyraziste. Nigdy nie narzekałam na wyobraźnię, latami trenowaną czytaniem kilkudziesięciu książek rocznie, ale teraz to było coś innego... Choć możliwe, że tylko to sobie wmawiałam. Ale czy to ważne? Grunt, że prawdziwe wilki były piękne. Samo wyobrażanie ich sobie powodowało radość i ciepło na sercu, wiarę w to, że istnieje jeszcze na świecie dobro.

Właśnie tak, Leah. Właśnie tak. – Głos Aury otulił mnie jak najcieplejszy koc. – Napij się jeszcze, zanim ostygnie. Zimne ma jeszcze gorszy smak niż teraz, musisz mi uwierzyć na słowo... Dobrze. A teraz wyobraź sobie, gdzie w tej rodzinie jest wilczyca. Nic nie mów. Tylko patrz. Analizuj. Staraj się zrozumieć.

W mojej głowie narastały dziesiątki pytań, ale posłusznie przełknęłam je wraz z kolejnym łykiem koszmarnej herbatki.

No więc dobrze. Gdzie jest wilczyca?

Odpowiedź jest zaskakująco prosta: wilczyca jest wszędzie. Wśród prawdziwych wilków nie ma podziału na kobiety i mężczyzn, na męskie i żeńskie obowiązki. Każdy w rodzinie robi to, w czym czuje się najlepiej. Wilczyce są mniejsze i drobniejsze, lecz... nie zawsze.

Z moją wyobraźnią działo się coś naprawdę dziwnego, bo widziałam je niesamowicie wyraźnie. Widziałam baraszkującą w świeżym śniegu rodzinę. Podgryzające się roczniaki, szalejące wśród nich szczeniaki, ale też osobniki starsze, bawiące się równie doskonale. Para rodzicielska przyglądała się im z niewielkiej odległości – wielki samiec o gęstej kryzie, wyglądającej niemal jak podszyta bielą lwia grzywa, lekko posiwiały i z pewnością niejedną walkę mający już za sobą, niecierpliwie przebierał łapami i oblizywał się nerwowo z położonymi uszami, jakby walczył ze sobą, czy aby na pewno wypada mu dołączyć do zabawy. Wilczyca kryła się nieco za nim, sporo mniejsza, lecz...

Była czarna. Idealnie, nieskazitelnie czarna, nie licząc białej plamki na piersi. Smukła, kształtna, jak plama nieskazitelnego mroku na tle śnieżnej bieli. Widziałam już takie wilki – niegdyś interesowałam się ośrodkiem badawczym w Yellowstone, tam czarnofutre nie były żadną nowością i niczym dziwnym. Uważałam je za najpiękniejsze ze wszystkich.

Widzisz ją, prawda? – szepnęła miękko Babcia Aura. – Musisz ją widzieć. Każda z nas z łatwością ją dostrzega. Każda kobieta ma w sobie coś z wilka. Wiesz to, prawda? Z jakiegoś powodu to nam, kobietom, znacznie bliżej jest do natury, do tego, co z niej pochodzi. Łatwiej utożsamiamy się ze zwierzętami, z roślinami, łatwiej zestrajamy z otaczającym nas światem, rezonujemy z nim na poziomie duchowym. Nikt nie wie, dlaczego tak się dzieje. Znacznie częściej niż mężczyźni czujemy tę dziką tęsknotę, tę siłę, która wzywa nas między drzewa. Ciągnie gdzieś daleko, daleko stąd, do samego serca lasu, do samej macierzy... Matecznik – znasz to słowo. Macierz, matecznik... Każda nazwa ma w sobie zawartą magię. Każda nazwa narodziła się nie bez powodu. Nazwa, imię... Imię musi jak najlepiej oddawać to, czemu je nadano, czy to człowiek, czy zwierzę, drzewo, kamień, rzeka. Imię ma w sobie magię. Mam rację?

Powoli skinęłam głową. Bałam się odezwać, żeby nie zmącić piękna tej chwili.

Twoje nazwisko, dziewczyno. Prawdziwe imię. Czysta Woda. Czysta, wartka woda. Siła, energia, nieustępliwość. Melancholia. Nieskazitelne intencje. Dobro w sercu. – Nie wzdrygnęłam się, gdy starczym palcem dźgnęła mnie w pierś, dokładnie tam, gdzie biło moje wilcze serce. Wyczułam, że się zbliżyła, choć jakim zmysłem – na to odpowiedzieć bym nie potrafiła. Oczy wciąż miałam zamknięte. A pod nimi tkwiła czarna wilczyca... – To nas przyzywa. To drzemie w każdej z nas. Och, powiedz sama – czy nigdy nie wzruszyłaś się na widok wilka?

Ja wciąż się wzruszałam. Prawdziwe wilki były wszystkim tym, czym marzyłam, aby byli dobrzy ludzie. Wszystkim, czego pragnęłam. Siłą, przywiązaniem, miłością, pozytywną energią. Potęgą, niezwyciężonością, troskliwością.

Czy nigdy nie pragnęłaś po prostu zerwać się z miejsca i zapuścić w las? Biec do utraty tchu? Powiedz sama – czy na długo nim przemieniłaś się w wilka nie czułaś, spoglądając między drzewa, że w każdej chwili mogłabyś rzucić się między nie na czterech łapach i zniknąć? Rozmyć się, stopić z emanującą z nich energią w jedno?

Oczywiście, że czułam. Tylko zawsze uważałam, że to przez tą bujną wyobraźnię.

Nie, to nie była wyobraźnia. – Aura chyba czytała mi w myślach. – Kochana, jak wiele książek na ten temat czytałaś? Ja to wiem. I ty również to wiesz, nawet jeśli nie chcesz w to na razie uwierzyć. „Biegnąca z wilkami” – czy ja widziałam cię z tą księgą zeszłego lata? Była tak zaczytana, tak zniszczona od kartkowania, że niemal rozpadała ci się w dłoniach. I zaznaczona w wielu miejscach tymi zabawnymi kolorowymi karteczkami. Pokreślona ołówkiem.

Wzdrygnęłam się. Tak, czytałam „Biegnącą z wilkami” tak wiele razy, że sama nie byłam w stanie ich zliczyć. Odkąd pierwszy raz wpadła mi w dłonie, gdy miałam dziesięć lat, nigdy nie opuszczała mnie na dłużej...

Aż do czasu, gdy Sam ze mną zerwał.

Czułam się wtedy tak koszmarnie, że nie byłam w stanie po nią sięgnąć. Od dnia, w którym przemieniłam się w wilka, a ojciec umarł przeze mnie, tylko raz wzięłam tę książkę w dłonie. Ale i tak się nie przemogłam... Tęskniłam za nią jak za żywą istotą, lecz z jakiegoś powodu bałam się ją otworzyć...

Archetyp dzikiej kobiety nie wziął się autorce znikąd. Nie wymyśliła go sobie. Dziecko, kobiety mają w sobie wiele z drapieżnika. Z potężnego, dzikiego zwierzęcia... Zwierzęcia rodzinnego, kochającego, gotowego oddać życie za swoich bliskich, jeśli zajdzie taka potrzeba. Z wilka, moja kochana. Każda kobieta po części jest wilkiem, zawsze tak uważałam. – Zaśmiała się krótko, radośnie jak mała dziewczynka. – Powiedz mi, jak widzisz wilczycę? Nie gdzie ona się znajduje, ale jaką ją widzisz? Jaka ona jest?

Skupiłam się na pięknym czarnym drapieżniku. Wilczyca oczy miała niespotykanie mądre, poważne... Była jak jeden żywy mięsień – gibka, silna, niezwyciężona. Nawet gdy się nie ruszała, byłam w stanie sobie bez trudu wyobrazić, że drzemie w niej niesamowita siła.

Wilczyce zawsze robią to, co chcą – podjęła cicho Aura. – Widzisz, w wilczych rodzinach w praktyce panuje matriarchat. Wiedziałaś o tym? Teoretycznie para rodzicielska jest sobie równa, lecz w skrajnych sytuacjach ostatnie zdanie zawsze należy do wilczycy-matki. Zawsze, Czysta Wodo. Ach, ale przecież wilczyca nie musi być matką! Może być takim wilkiem, jaki jej się umyśli. A jej sprytowi, inteligencji i odwadze nie ma równych. Są znane przypadki samotnych wilczyc. Samotnych z wyboru. Tylko się im przyjrzyj – czyż każda z nich nie jest silniejsza i bardziej krwiożercza od całej watahy razem wziętej?

Czarna wilczyca przed moimi oczami biegła, zwinnie pokonując największe zaspy. Piękna, lśniąca w mocno świecącym słońcu, beztroska i niezwyciężona, niemożliwa do zatrzymania.

Była kiedyś wilczyca, która potrafiła zadziwić wszystkich swoją inteligencją. Od zawsze radziła sobie sama. Polowała na dużą zwierzynę, była tak silna i zwinna, że bez trudu umykała przed rogami jeleni, przed kopnięciami. Zawsze udawało jej się powalić zwierzę. Każde, które sobie upatrzyła. Pewnego razu zapędziła wielkiego jelenia do wody, przycisnęła go do dna całym ciężarem i trzymała, dopóki się nie udusił. Cielsko było zbyt ciężkie, by zdołała wyciągnąć je na stromy brzeg, pozwoliła więc, by popłynęło z prądem, aż do miejsca, w którym podejście było znacznie łagodniejsze.

Ogromny czarny wilk w mojej głowie wyciągał na piaszczysty brzeg rwącej rzeki martwego jelenia, ociekając wodą. Zmęczony, zziajany, z krwią lśniącą rubinowo między zębiskami, ale zadowolony z siebie. Dumny.

Tym właśnie są prawdziwe wilczyce. Troskliwymi matkami. Poważnymi królowymi. Wyśmienitymi myśliwymi. Urodzonymi wojowniczkami. Wiedząc to, wyobraź sobie teraz twoją watahę. Czy może raczej watahę Sama. Lub Jacoba. Którą tylko chcesz. Ujrzyj ich wyraźnie.

To nie było trudne. Ogromne wilki o ślepiach lśniących ludzką inteligencją stały przede mną jak żywe.

A teraz powiedz mi, gdzie jest wilczyca w tej rodzinie?

Na to było mi już zdecydowanie ciężej odpowiedzieć.

Bo gdzie ja byłam? Z boku. Na samym dole hierarchii. Na dokładnie tym miejscu, które rezerwuje się dla wybryków natury, dla tych, z którymi właściwie nie wiadomo do końca, co zrobić, więc odsuwa się ich od wszystkiego, ustawia tam, gdzie mają jak najmniejszą szansę przeszkadzać.

Gdzie tu jest wilczyca? Cóż, ona jest na krawędzi. Pojawia się to tu, to tam, gdziekolwiek nie pójdzie ściągając na siebie zaskoczone, nieco zaniepokojone spojrzenia. Zaniepokojone... albo zakłopotane wręcz. Jej obecność burzy porządek stada, zakłóca działanie wspólnego umysłu, który miał usprawnić mechanizm sfory. Chcąc nie chcąc traktuje się ją trochę jak intruza. Nie tak łatwo odrzucić od siebie przekonanie, że kobiet tam nigdy nie było... Przecież w legendach o wilczych wojownikach pojawili się trzej mężczyźni. Nie trzy kobiety. Nie dwóch mężczyzn i kobieta.

Wilczyca w tej watasze jest wybrykiem natury. Wybrykiem tak zaskakującym dla wszystkich, że samą swoją obecnością przyprawiła chorującego ojca o śmierć...

To ja go zabiłam. To przeze mnie jego serce ostatecznie się poddało. Nic nie mogło przygotować go na widok przemieniającej się w wilka córki. Syn – tak, po nim się tego spodziewał, choć było na niego zdecydowanie za wcześnie, ale córka? Tego znane nam legendy nigdy nie brały pod uwagę.

No właśnie – westchnęła Aura. – A czy to jest dla wilczej rodziny właściwe? Powiedz mi, czy to ma prawo tak wyglądać? Czy tak potężna magia naprawdę pominęłaby kobiety?

Nie – warknęłam, zaciskając dłonie w pięści. – Ja też nigdy tego nie rozumiałam. Skoro jestem ja... to dlaczego nie ma innych?

Tutaj wkrada się błąd, piękna wilczyco. Powinnaś powiedzieć raczej: skoro jestem ja, to gdzie są inne? – W głosie staruszki słyszałam uśmiech.

Przeszedł mnie dreszcz. Rozchyliłam powieki, spojrzałam na kobietę ze zdumieniem.

Jak to? Chcesz mi powiedzieć, że... – wykrztusiłam, z trudem zmuszając zaciśnięte gardło, by wypuściło jakiekolwiek słowa.

Chcę powiedzieć, że magia tak nie działa, kochanie. – Z dziewczęcym uśmiechem, odmładzającym ją o ładnych kilkadziesiąt lat, sięgnęła po własny kubek. Czerwony napar pachniał intensywnie suszonymi malinami. – Skoro prawdziwe wilczyce są królowymi... to czym ty jesteś? Na to pytanie musisz sobie odpowiedzieć sama, ale gwarantuję ci, że rozwiązanie jest bardzo proste.

Jestem... – Przełknęłam, próbując pozbyć się dławiącej guli w przełyku. – Nie. Nie wmówisz mi chyba, że jestem jakąś wilczą królową?

Ależ jesteś. – Puściła mi szelmowsko oczko. – Plemię Quilleute ma jeszcze jedną legendę. Legendę niezwykle ważną, najważniejszą, choć z niewiadomych przyczyn zapomnianą. Legendę o matce-wilczycy. Widzisz, według naszych najdawniejszych wierzeń świat powstał z wilczej samotności. Ze snu krążącej w pustce wilczycy, tęsknie wyjącej do zawieszonego w próżni srebrnego księżyca. Powstał z jej miłości. Z jej marzeń, aby istniało coś, co mogłaby pokochać. Może to egoistyczne, lecz spójrz, co z tego wynikło. Gdy znużona niekończącym się skowytem zwinęła się w kłębek i zasnęła, jej umysł otworzył się, a tworzące się w nim obrazy, mieszając się z księżycowym pyłem, zaczęły przeradzać się w coś nowego, zapełniając pustkę. W stabilną, twardą ziemię, na której można było postawić łapy. W płynące w niej soki. W wysokie drzewa o solidnych pniach. W zwierzęta wszelkich kształtów i rozmiarów, na które można było polować. W nieprzebyte, tajemnicze góry, w chmury i gwiazdy, w morza i oceany. I wreszcie w inne wilki, równie piękne i dzielne, jak ich najwspanialsza matka. A także w ludzi – tak niedoskonałych, tak niebezpiecznych, a jednak stworzonych przecież na wilcze podobieństwo. W ludzi, którzy jako jedyni mogli wszystko to ochronić i za pomocą opowieści utrzymać wiecznie żywym – zarówno fizycznie, jak i we własnych umysłach, w pamięci, w sercach. Wilki były w stanie dostrzec piękno wszelkiego stworzenia i docenić je, lecz jedynie ludzie mogli je uczcić za pomocą przekazywanych z pokolenia na pokolenie pieśni. – Staruszka sięgnęła po moje dłonie. Bez wahania pozwoliłam, by mnie pochwyciła – skórę miała pokrytą odciskami i szorstką, ale jednocześnie tak kojącą, tak cudowną, że poczułam się, jakbym właśnie mogła przytulić się do ukochanej babci, której nigdy nie poznałam. – My jesteśmy stworzonymi przez matkę-wilczycę strażnikami pieśni. Jej opiekunami. Naszym obowiązkiem jest ponieść ją jak świat szeroki i daleki, obdarować nią wszystkich, którzy zechcą słuchać. Wszystko zaczęło się od wilczycy, moja droga. Wilczyca ma swoje nieskończenie ważne miejsce w tym, co cię otacza. Nigdy nie daj sobie wmówić, że jesteś intruzem, nieprawidłowością... Tak, to było bardzo dawno temu, lecz niegdyś te plemienne watahy składały się przecież z samych wilczyc! Mężczyźni ukradli nam tę tradycję. Przywłaszczyli ją sobie, przedstawiając jako własną. Ephraim Black był bohaterem, lecz również złodziejem. Dusze wilków do tej pory wybierały jedynie działa młodych, dzielnych dziewcząt – to, że sam zagarnął jedną z nich, zakrawało na najgorsze świętokradztwo. Jednak nie spotkały go żadne konsekwencje. Matka-wilczyca nie skarciła swego syna. Nigdy tego nie zrobi, bo jej miłość jest nieskończona, nawet wobec tych szczeniąt, które równie jawnie popełniają paskudne błędy. Matka pozwoliła, by mężczyźni zatrzymali sobie tę moc... obiecując, że przyjdą czasy, gdy wszystko powróci do normy. Świat i magia zawsze dążą do równowagi. A córka matki-wilczycy niegdyś upomni się o swoje dziedzictwo. Zmiennokształtni ludzie z plemienia przypomną sobie, jak to jest być wilkami.

Słuchałam... i nie wierzyłam.

To brzmiało pięknie. Jak najcudowniejsza, najdroższa baśń. Jak ziszczający się właśnie jeden z moich snów...

Powiedz mi, Czysta Wodo: czy miałaś kiedyś wrażenie, że jesteś sama? Czy czułaś euforię wolności? – spytała nagle zmienionym tonem staruszka, nachylając się w moją stronę. – To bardzo ważne. Czy był moment, gdy w twojej wilczej głowie zapanowała pustka? Czy potrafisz się od nich odgrodzić?

Potrafię – szepnęłam. Z jakiegoś powodu bałam się odezwać głośno. – Gdy postanowiłam odłączyć się od stada... udało mi się to. Chyba nie musiałam wcale dołączać do Jacoba, mogłam zostać tam sama... I to było wspaniałe. Ale... bałam się tego. Wydało mi się niewłaściwe. Bo przecież... – Urwałam.

Nie każdy wilk ma swoją watahę. – Aura znowu uśmiechnęła się lekko. – Matka-wilczyca z początku była na tym świecie zupełnie sama. I z tej samotności zrodziło się całe piękno. Wszystko, co nas otacza. W samotności kryje się ogromna moc. W tobie kryje się ogromna moc. Spójrz sama, czyż nie masz złocistej korony na głowie?

Odruchowo powędrowałam dłonią do włosów, choć z góry wiedziałam, że nie o to chodziło. Jako wilk byłam po prostu jasnoszara, dokładnie taka, jaka być powinnam. Może trochę wręcz srebrzysta. Tylko uszy i czubek głowy miałam rude. Złociste właśnie...

To faktycznie mogło uchodzić za koronę. Zabawne, że nigdy tak na to nie patrzyłam.

Ta moc jest twoja. Te ziemie są twoje. – Kobieta położyła mi dłoń na ramieniu, ścisnęła pokrzepiająco. – One czekają na to, aż wszystko zrozumiesz. Lecz nie śpiesz się. Nie rób niczego pochopnie. Pojmiesz i zaczniesz działać, kiedy nadejdzie odpowiedni moment. A wtedy... w energiach nareszcie zapanuje równowaga.

Podniosła się ostrożnie. Chciałam zaraz zerwać się w ślad za nią, ale gestem osadziła mnie w miejscu. Podeszła bliżej, złapała mnie mocno za barki. Patrząc mi prosto w oczy, wyciągnęła z kieszeni obszernej sukni coś, co okazało się wiankiem ze złocistych piór i oszałamiająco kolorowych paciorków. Założyła mi go na głowę. Pasował idealnie. Nachyliła się, delikatnie pocałowała mnie w czoło i wypowiedziała głośno i uroczyście, jak na wszystkich plemiennych spotkaniach, którym przewodniczyła od niepamiętnych czasów:

Weszłaś do tego domostwa jako Czysta Woda. Lecz wyjdziesz z niej jako Wilcza Pani. Niech sprzyjają ci duchy przodków, niech nigdy nie zawiodą cię twoja siła i inteligencja. Już nigdy nie zapomnisz, co to znaczy być prawdziwym wilkiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz