niedziela, 9 maja 2021

Rozdział 22

 

Biegłam na oślep, ścigając się z samą sobą w idiotycznej próbie ucieczki od niezrozumiałych emocji.

Pędziłam prosto przed siebie, nie zważając na nic. Instynktownie wymijałam drzewa i zastępujące drogę zarośla, potrącałam ciężkie od warstwy świeżego śniegu gałęzie, ignorując, że biały puch zalegał mi już w gęstym zimowym futrze, czyniąc je nieprzyjemnie mokrym, na co w normalnych warunkach przynajmniej bym się wzdrygnęłam. Teraz było to dla mnie zupełnie nieistotne.

Kolczaste gałęzie kaleczyły mnie boleśnie w pysk i wrażliwy nos, lecz to również nie było ważne. Wciąż czułam lekko wiercący w nosie zapach własnej krwi, ale wszystkie drobne ranki goiły się w mgnieniu oka, jeszcze zanim ciepła czerwień zdążyła z nich na dobre wypłynąć, by pozostawić po sobie jakikolwiek ślad. Znikały, jakby nigdy ich nie było...

Jaka szkoda, że nie dało się powiedzieć tego samego o chaotycznych myślach. Wnętrze mojej głowy przypominało upuszczony na kamienną podłogę kryształowy wazon – gdyby ktoś spojrzał z boku na to, co się działo, nie znając pełnego kontekstu, nie zdołałby dojść, z czym miał tak właściwie do czynienia.

Członkowie sfory próbowali mnie nawoływać. Jakimś myślowym uchem łowiłam strzępy burzliwej dyskusji i rozpierającej ich ekscytacji, ale spychałam je gdzieś na same obrzeża świadomości, choć jakiś natrętny głos we mnie podpowiadał, że mogłabym uchwycić się ich jak kotwicy, aby odnaleźć spokój.

Ja chciałam być sama. Nie pragnęłam żadnej pomocy. I marzyłam o tym, by przestać czuć cokolwiek prócz upajającej siły własnych wilczych mięśni, poruszających się pod ciepłą skórą, porośniętą jasnoszarą sierścią. Chciałam, by wyciskający mi łzy z oczu wiatr był jedyną niedogodnością...

Marne szanse.

Za dużo. Tego było za dużo... a ja zupełnie nie wiedziałam, która z tej plątaniny emocji jest najważniejszą. Ba! Nie umiałam określić żadnej z nich, więc co tu dopiero mówić o zorientowaniu się w tworzonym przez nie ogólnym obrazie. Jedynym, co rozumiałam, była chęć ucieczki od tego jak najdalej...

Tylko że to było, do diabła, niemożliwe. Bo jak można uciec od samej siebie? Czułam w głębi serca, że kiedyś powinnam się zatrzymać, lecz to pragnienie również wyglądało cokolwiek niezrozumiale na tle wszechogarniającego chaosu.

Miałam wrażenie, że jeszcze chwila, a oszaleję od monotonii białego krajobrazu.

Co powinnam czuć? Jak to się powinno nazywać?

Powinnam być szczęśliwa, czy zrozpaczona?

Powinnam tryskać zdrową energią, czy raczej skulić się w kącie i pogrążyć w kolejnym ze zbyt częstych ataków płaczu?

Powinnam...

Co ja właściwie powinnam zrobić?

Nic się nie liczyło. Niczego nie powinnam. Niczego nie musiałam... prócz znalezienia się jak najbliżej tych hipnotycznych czerwonych oczu o odcieniu nieco cieplejszym, niż wampirze.

Chciałam ponownie je zobaczyć, i tylko to było dla mnie jasne, lecz jednocześnie tak bardzo bałam się ich właściciela...

Ale dlaczego właściwie? Lękałam się, że odkryje, co dzieje się w moim wnętrzu i jakie uczucia spowodował, gdy nasze spojrzenia się spotkały?

Nie wiedziałam. Nic nie wiedziałam, więc zareagowałam dokładnie tak, jak potrafiłam najlepiej: wzięłam nogi za pas, ignorując wszystko i wszystkich. W tamtej chwili byłam tak skołowana, że nie potrafiłam nawet należycie przejąć się faktem, jak żałośnie to wyglądało. A musiało żałośnie wyglądać, skoro...

Skoro na dobrą sprawę nie byłam przecież smutna. Nie, to było coś innego... Coś, czego nie czułam od tak dawna, że nie wydało mi się właściwe. Czegoś, od czego wolałam zwiać, gdzie pieprz rośnie, bojąc się, co może sprowadzić, bo...

Na starych indiańskich bogów, jeśli jacykolwiek istnieją. Tak przyzwyczaiłam się do własnego nieszczęścia, że gdy poczułam tę drobną pozytywną iskierkę, wolałam potraktować ją jak groźną niewiadomą. Z jakiegoś powodu miałam wrażenie, że to nie jest właściwe, że coś takiego czuję. Że nie powinnam... że nie zasługiwałam. Ale dlaczego?

Bo się do tego przyzwyczaiłam? To tłumaczenie brzmiało doprawdy beznadziejnie.

Tego wszystkiego nie dało się nawet opisać. Ogień, który rozgorzał w moim wilczym sercu, był niemożliwy do opanowania, a tysiące kłębiących się myśli zmuszało do ruszenia się z miejsca. Jeśli nie chciałam tam rzucić się na tego cholernego wyverna, oczywistym było, że muszę obrać odwrotny kierunek. Nie umiałam się w tym odnaleźć. Bałam się choćby podjąć walkę o zrozumienie, z góry woląc postawić się na przegranej pozycji. Bałam się tego... Bałam się, że zupełnie w tym zatonę i naglę przestanę czuć cokolwiek. Bo chyba zawiedziona nadzieja bolałaby z tego najmocniej, o wiele bardziej, niż jakikolwiek mętlik w głowie.

Proszę, tylko nie odbierajcie mi nadziei, gdy już przestanę nad nią panować...

Ale czy już jej do siebie przypadkiem nie dopuściłam? Szlag, to nie było takie proste. Ale czy było złe? Nie, nie było. Było...

Rany. Jeśli to miało być to cholerne wpojenie, to właśnie zyskałam niezbity dowód, dlaczego niektórzy słusznie określali je chorobą psychiczną. Właśnie do kompletnego szaleństwa było temu najbliżej, do niczego innego. Żadna logiczna myśl nie miała szans przebić się przez tą zwariowaną otoczkę, gdzieś mając moje błagania o przynajmniej chwilowy spokój.

Wyglądało na to, że wreszcie odczułam na własnej skórze, co takiego powodowało Jacobem i jego fiołem na punkcie Renesmee, z którego to tak bardzo się śmiałam, i uczuciami Sama, gdy postanowił mnie porzucić dla Emily...

Zatrzymałam się tak gwałtownie, że aż mnie okręciło. Pazury wyżłobiły w miękkiej leśnej ściółce głębokie bruzdy, znaczące nieskalaną śnieżną biel nieprzyjemnymi brązowymi śladami.

Czerń zbroczyła coś tak doskonałego... Lecz we mnie już nie było czerni. Nie było mroku. Nie było...

Dłuższą chwilę dyszałam ciężko po nadzwyczajnym nawet jak na mnie wysiłku fizycznym, obserwując, jak mój gorący oddech przemienia się w parę. Próbowałam wsłuchać się w swoje wnętrze, bo coś mi tam nie grało... Coś było nie tak.

Czegoś tam brakowało.

Te emocje i myśli szalały, bo coś wewnątrz mnie umilkło. Zabrakło jakiejś istotnej części, z którą nie rozstawałam się do tej pory, co obudziło lęk i dezorientację. I to cholerne pragnienie ucieczki. Ktoś zatrzasnął dźwiękoszczelne drzwi, ukrywając za nimi integralny fragment mojego Ja, i przekręcił klucz w zamku. Nie umiałam jeszcze określić, czy był to stan trwały, lecz niewątpliwie w tamtym momencie wrota pozostawały dla mnie zamknięte, a klucz... zniknął.

Nie było ich. Nie było!

Nie było mojego smutku i wypełniającej mnie goryczy. To one zalewały mnie za każdym razem, gdy moje myśli zbaczały w stronę Sama, Emily i całej tej chorej sytuacji, w której trwałam już od tak dawna, że niemal zapomniałam, co to znaczy żyć bez ciężaru na sercu. Chcąc się upewnić, czy nie jest to jedynie chwilowe złudzenie, kolejny raz przywołałam wspomnienie kuzynki i ukochanego trzymających się za ręce, całujących, przytulających i...

I nic. Nawet dziwnie mi było myśleć o Samie jak o ukochanym, bo ten cichy głosik wewnątrz mnie, którego nie byłam w stanie zakneblować, podszeptywał, że to w jakiś sposób... niewłaściwe.

Do diabła. Za każdym razem, gdy choćby o tym myślałam, wystarczało parę sekund, bym w oczach poczuła szczypanie zbierających się łez. A teraz? Zupełnie jakby tej mojej rozpaczy... nie było. Jakby trawiące mnie i wyniszczające przez tak długi czas uczucie po prostu się rozwiało, jak dym z ogniska.

Jak to? To wszystko przestało się liczyć? Tak po prostu?

Za każdym razem, gdy pomyślałam o słowie „miłość”, przed oczami stawał mi obraz Mortimera. Wyverna, którego wszyscy się tak bali, choć jednocześnie widzieli w nim naszą ostatnią nadzieję...

Kurna, jak można zakochać się w facecie, wiedząc jedynie, jak ma na imię i jakiego jest gatunku? Choć czy ja w ogóle nieco nie przesadzałam z tym gatunkiem, skoro na dobrą sprawę wiedziałam jedynie, jaką nosi nazwę i jaką pozycję sprawuje w naszym magicznym świecie?

Zawsze wyśmiewałam istnienie szeroko pojętej miłości od pierwszego wejrzenia. Uważałam, że to coś, co powstało jedynie na potrzeby książek i filmów. Coś, co miało wyglądać słodko i intrygująco, lecz tak naprawdę jest jedynie uroczym wymysłem, niczym więcej. Sądziłam, że to nie ma prawa istnieć w rzeczywistości, bo przecież kocha się za coś, czyż nie? Nie ma ideałów. Obojętnie, jak ktoś by ci się podobał, zauważysz przecież jego niedoskonałości i dopiero na podstawie tego, jak jesteś w stanie przymknąć na nie oko, podejmiesz decyzję, czy aby na pewno chcesz się z nim wiązać. Owszem, można poczuć przyciąganie do drugiej osoby, w końcu coś jednak sprawia, że dwójka ludzi zwraca na siebie uwagę, ale to nie jest jeszcze miłość. Pozbawiona wad i zahamowań jest jedynie obsesja, która rozwieje się równie szybko, jak się pojawiła. Miłość to coś, co powstaje przez długi czas, bazując na zaufaniu, wzajemnej trosce i...

Zaraz. Przecież to nie była prawdziwa, ludzka miłość. To była pieprzona wilcza magia. Jakieś czary-mary, które decydowały za mnie, kogo powinnam pokochać, za nic mając kolejność zdarzeń, jaka powinna tutaj mieć miejsce. Przecież to była obsesja, tylko że taka na całe cholernie długie, bo pewnie wieczne życie.

Ale czy to źle?

Przecież marzyłam, żeby ktoś się we mnie wpoił. Owszem, bałam się, ale czy to nie jedynie przez to uczucie, że mam do czynienia z czymś nieznanym? To powinno być ekscytujące. I może ten chaos miał w sobie coś z ekscytacji, musiałam to przyznać...

Tylko że pod tym wszystkim czaił się też lęk. Zdrowy, racjonalny lęk, na który zwróciłam uwagę, gdy tylko odrobinę się uspokoiłam.

Bo istniał jeden problem. Nie mogłam wiedzieć, jak to wyglądało z punktu widzenia tego faceta. Sądząc po tym, jak się zachowywał, do szczególnie romantycznych dusz nie należał, więc pomysł, że od tego dnia już po koniec świata będzie się przy nim kręcił przerośnięty kundel o maślanym spojrzeniu niekoniecznie może przypaść mu do gustu. Wpojone kobiety podobno czuły coś do swoich partnerów, dzięki czemu wszystkie z tych związków do tej pory się udawały, ale czy istniał kiedykolwiek przypadek, by obiektem wilczych uczuć był ktoś, komu tak daleko do człowieka?

Renesmee niby też nie była człowiekiem, ale sądząc po jej wieku, tutaj też nie powinnam niczego zakładać. Nie mogła jeszcze podzielać uczuć Jake'a, nie wiedzieliśmy więc, jak to się potoczy w przyszłości. Oboje mogliśmy ostatecznie mieć ogromnego pecha, gdyby okazało się, że wybraniec lub wybranka musiał być człowiekiem, by wszystko się ślicznie udało...

Powinnam przestać snuć czarne scenariusze. Może on też to poczuje? Może...?

Leah, słuchasz nas?

Możesz wreszcie powiedzieć, co tam się, do diabła, stało?

Głosy watahy dotarły do mnie dopiero wtedy, gdy Sam postanowił użyć na mnie mocy alfy. Skuliłam się lekko i wyszczerzyłam odruchowo kły. Dzięki temu, że właściwie nie należałam do żadnej z watah, trwając gdzieś pomiędzy nimi, udało mi się nie dopaść do ziemi, przygięta jego mocą, lecz i tak krótko się zachwiałam, zanim przywołałam się do porządku. Nie mogłam wyczuć, gdzie dokładnie czarny basior się znajdował, lecz domyślałam się, że w przeciwieństwie do mnie żaden z wilków nie oddalił się od domu Cullenów na tyle, by stracić krążące w jego pobliżu towarzystwo z oczu. Tylko ja rzuciłam się na oślep w las, zapominając o zadaniu, które częściowo sama sobie przecież wyznaczyłam.

Patrzcie, a tak mi zależało na zrobieniu dobrego wrażenia... Ale mi się głupio zrobiło.

O raaany, czy Leah nam się właśnie wpoiła? – odezwał się Paul, gdy już otrząsnął się z szoku, jakiego przysporzyło mu podglądanie moich myśli. Choć normalnie z pewnością urządziłabym mu przez to solidną awanturę, tym razem jakoś nie zamierzałam się złościć. Przynajmniej oszczędziło mi to tłumaczeń, zwłaszcza że nadal nie wiedziałam, jak miałabym im to racjonalnie wyjaśnić.

Tego nie dało się chyba wyjaśnić. To trzeba było poczuć.

Na to wygląda – mruknął z niejakim uznaniem Jared. – No nieźle. Powinienem pogratulować? Właśnie dołączyłaś do naszej lukrowej gromadki, jak sama to kiedyś określiłaś.

Ulga bijąca od Sama była wręcz obezwładniająca. Gdy upewnił się, że jego nadzieja jest słuszna, całe napięcie zeszło z niego jak powietrze z przekłutego balonu. Dobrze wiedziałam, że jemu również nie podoba się nasza sytuacja – kochał mnie przecież przed tym wszystkim, wciąż więc byłam mu droga na swój sposób i nie był w stanie znieść takiego cierpienia. Był rozdarty pomiędzy dochowaniem wierności a miłością, z którą nie potrafił walczyć, a w ten sposób wszystko rozwiązało się samo. On miał szansę na spokój, a ja na szczęśliwe życie u boku...

O kurde. To było trochę straszne. No bo wyvern...? Co ja o nich wiedziałam prócz tego, że cały magiczny świat trząsł przed nimi portkami?

Leah, tak się cieszę – powiedział Sam, uśmiechając się szeroko po wilczemu. – Nie jestem pewien, czy wyvern aby na pewno jest dobrym wyborem, ale życzę ci wszystkiego najlepszego. Dobrze o tym wiesz.

Wiem – szepnęłam. Dziwne, że jeszcze kilkadziesiąt minut temu poczułabym się jak niepotrzebny śmieć, gdyby potraktował mnie podobnymi słowami, nie doszukując się w nich sympatii, a chęci na pozbycie się mnie ze swojego życia. Teraz go rozumiałam, i tyle. Czy może raczej aż tyle.

Tylko że to chyba nie będzie najłatwiejszy związek – przypomniał Jacob. Na chwilę zdezorientowałam się, usłyszawszy jego myśli, skoro nadal formalnie tworzył oddzielną sforę. Z jakiegoś powodu nie potrafiłam przyzwyczaić się do swojej pozycji łącznika.

Najłatwiejszy z pewnością nie – przyznał alfa. – Wyverny są skomplikowane, jeśli mogę to tak określić. Ale nie chcę nic zakładać, za mało o nich wiem, żeby tego konkretnego od razu oceniać.

Sądząc po tym, jak pijawki na niego zareagowały, pewnie jest bardzo skomplikowany – mruknęłam. – Ale... o rany, on jest zajebiście cudowny.

Hurra! – wydarł się Seth, skacząc w kółko. – A nie mówiłem, że tobie też się uda? Po co było tyle rozpaczać? Wspominałem chyba, że każdemu jest ktoś przeznaczony, a ty mi nigdy nie wierzyłaś.

Nie wierzyłam, bo wątpię, by ktokolwiek mógłby z tobą wytrzymać, młody – parsknęłam, ale zamiast złośliwie, zabrzmiało to zaskakująco czule.

Zaraz się zawstydziłam. No bo co ja gadam? Rozpływam się nad facetem i otwarcie okazuję sympatię dla młodszego brata? I rozmawiam z Jacobem bez rzucania mięsem? Postarałam się dzielnie zignorować chichoty kilku członków stada. Grunt, że ci, którzy znaleźli swoje drugie połówki, doskonale mnie rozumieli.

To już przynajmniej wiesz, co czujemy – zaśmiał się Quil.

Widzisz? Mówiłem ci, że w tym nie chodzi o to, że z tobą jest coś nie tak. – Jake uśmiechnął się sympatycznie. – Mówiłem ci, że jesteś po prostu wyjątkowa i powinnaś się z tego cieszyć, a nie doszukiwać powodu, by dodatkowo sobie dowalić.

Nie martw się, i tak uważam was za pedofilów, chłopaki – parsknęłam, posyłając im coś na kształt myślowego kuksańca.

A my ciebie za dziadkofila – parsknął Seth. – Jest coś takiego? Jak nazywa się człowieka z obsesją na punkcie starszych? Dendrofil? Nie, czekaj, dendrofil za bardzo lubi drzewa...

Ej, przecież nie wiemy, ile on tak naprawdę ma lat – zaprotestowałam, nagle gotowa bronić „swojego” Mortimera za wszelką cenę. Rany, jakie to było śmieszne... – Wygląda na jakieś trzydzieści.

A pewnie ma coś koło trzystu – przypomniał Sam. – Jeśli nie więcej. Wyverny nie przysłałyby nam tutaj byle kogo. Myślę, że dawno nie widziano tak dużego konfliktów wśród wampirów, więc na pewno wytypowali kogoś, kto się liczy. Nie jestem pewien, czy u nich wiek przypadkiem nie idzie w parze z brakiem jakichkolwiek ludzkich zahamowań, ale mogę ręczyć, że facet nie jest dzieciakiem.

Ale właściwie to co mnie obchodzi, ile on ma lat? – parsknęłam, po wilczemu wzruszając ramionami. – Żadne z nas się nie zestarzeje. O ile w ogóle przeżyjemy tę krwawą jatkę, którą zaplanowali nam Volturi.

Na chwilę zapanowała cisza. Przypomnienie o naszym niewesołym położeniu potrafiło zgasić nawet najlepszy dobry humor... oprócz mojego, oczywiście.

Jejku, miałam wrażenie, że unoszę się kilka centymetrów nad ziemią. Że jestem lekka jak piórko i jeśli tylko zechcę, mogę poszybować na pachnącym mrozem, suchym wietrze, pieszczącym moją grubą sierść. Że mogłabym wszystko, bo świat właśnie rozciąga się u moich stóp, a ta afera jest jedynie początkiem czegoś nowego, czegoś niesamowitego, różowego i pachnącego świeżymi kwiatami... Czegoś wspaniałego, nad czym nareszcie miałam kontrolę. Stałam u progu ogromnej zmiany i tylko ode mnie zależało, jak wykorzystam jej potencjał.

Czułam się tak silna, że zdobyłabym się na kompletnie wszystko, nawet jeśli oznaczałoby stanięcie oko w oko z armią Volturich już teraz, w dodatku w pojedynkę. Podejrzewam, że w tym stanie walczyłabym z nimi z przyjemnością, gdybym tylko wiedziała, że po drugiej stronie pola bitwy czeka na mnie On. I wygrałabym z szerokim uśmiechem na ustach.

Mortimer wyglądał w moich oczach jak nagroda. Jak wspaniały koniec sprawiającego wrażenie nieskończonego pasma cierpień. Jak kres tego, co złe, jasna granica oddzielająca mnie od przeszłości i pozwalająca żyć na nowo, z czystą kartą i świadomością, że tylko ode mnie zależało, co się na niej pojawi. W dodatku znajdował się tuż, na wyciągnięcie ręki. Chciałam znaleźć się u jego boku już, natychmiast, gotowa chronić go za wszelką cenę, jak i pozwalać, by to on roztaczał nade mną baldachim poczucia bezpieczeństwa. Chciałam być jego i chciałam, żeby on był mój. Nie w nerwowy, gorliwy, lekko niepewny sposób, jaki cechował moją miłość do Sama. To uczucie było inne i niosło ze sobą pewnego rodzaju spokój... Bo było niewyobrażalnie silne, stabilne i mogłam mieć pewność, że nie zniknie, obojętnie co by się wydarzyło.

Pragnęłam natychmiast rzucić się w drogę powrotną i skoczyć wyvernowi w ramiona. Znaleźć się tak blisko niego, jak to tylko było możliwe...

Jeszcze z nim nie rozmawiałam, a już gotowa byłam zacząć planować nasz ślub, jak matkę kocham.

Więc na co czekasz? – zachęcił mnie Collin. – Leć do niego! I tak musicie przecież porozmawiać.

I tak właśnie zamierzałam uczynić. Nie czekając na dalsze zachęty, puściłam się galopem po własnych śladach najszybciej, jak tylko mogłam.

Bałam się czekającej mnie rozmowy, i to jak jasna cholera. Ale udało mi się dzielnie ten lęk pogryźć, przełknąć i zepchnąć gdzieś na same obrzeża świadomości, by tam mi nie przeszkadzał. Choć już dawno powinnam przywyknąć do tego, że nie spełniało się nic, na co miałam kiedykolwiek nadzieję, jakoś nie umiałam powstrzymać się od snucia w głowie optymistycznych scenariuszy.

Rany. Ja i optymistyczne scenariusze. Czujecie to? Śmiać się czy płakać?

Szlag, o wiele bardziej chciało mi się śmiać. I hasać jak naćpana świeżą trawką sarenka, by jakoś rozładować rozpierającą mnie do granic możliwości energię.

Gdzieś tam głęboko w głowie słyszałam głosy sfory. Sam usiłował przestrzec mnie, abym uważała, gdyż żadne z nas przecież nie mogło wiedzieć, jak na moje rewelacje zareaguje sam zainteresowany, ale nie potrafiłam się należycie przejąć ich krwawymi wyobrażeniami. Choć w większości z nich ginęłam śmiercią tragiczną poprzez podpalenie, rozerwanie na strzępy, połknięcie przez smokopodobną bestię, w którą rzekomo Mortimer miał potrafić się przemieniać, i nawet zmiażdżona samym jedynie spojrzeniem, miałam to tak głęboko gdzieś, że jedynie ograniczenia wilczej formy powstrzymywały mnie od tego, bym zaczęła dodatkowo nucić pod nosem jakąś skoczną melodyjkę.

Zdawało mi się, że pod dom Cullenów dotarłam znacznie szybciej, niż wcześniej uciekłam. Rozproszona setkami dziwacznych, niemal ociekających lukrem myśli, zupełnie zapomniałam o obmyśleniu jakiegokolwiek planu rozmowy, ale nawet tym nie umiałam się należycie przejąć. Odnalazłam pod schodkami prowadzącymi do drzwi prostą białą sukienkę ze sztywnym gorsetem, którą wcześniej tam ukryłam, i zaszyłam się w pobliskich zaroślach, czym prędzej przybierając ludzką formę. Ignorując szczypanie lodowatego śniegu na bosych stopach, niemal truchtem podążyłam do wejścia...

I praktycznie wpadłam na wychodzącą akurat Bellę.

O rany, przepraszam! – krzyknęła, gdy jedynie dzięki nadludzkiemu refleksowi uratowałam się przed upadkiem na plecy, w porę łapiąc za poręcz schodów. – Zamyśliłam się...

Nic się nie stało – wykrztusiłam, gdy już udało mi się opanować szaleńczo bijące serce. Rzuciłam w jej stronę wymuszony uśmiech i spróbowałam ją wyminąć, lecz zręcznie zastąpiła mi drogę.

Właściwie to i tak cię szukałam. – Z zakłopotaniem pomasowała kark, spuszczając na chwilę wzrok. Wypuściłam podświadomie wstrzymywane powietrze, gdy mogłam przynajmniej na krótką chwilę odetchnąć od przeszywającego spojrzenia tych krwistoczerwonych oczu nowo narodzonej. Wciąż ich barwa przyprawiała mnie o dreszcze, choć ostatnio widziałam ją u tak wielu naszych gości, że prawdopodobnie powinnam się do tego przyzwyczaić.

Co się stało? – spytałam niecierpliwie, nie ukrywając, że ta pogadanka bynajmniej nie była mi na rękę. – Trochę się... śpieszę.

Śpieszysz...? – Zmarszczyła zabawnie brwi, lecz zaraz potrząsnęła głową, postanowiwszy porzucić temat. – Nieważne. Ale swoją drogą, dlaczego tak nagle uciekłaś?

Ja... – Urwałam na krótką chwilę. W myślach pobłogosławiłam swoją śniadą karnację, bo rumieniec, jaki wystąpił mi na policzki, byłby pewnie widoczny z kilometra, gdybym była tak blada, jak młoda wampirzyca. – To skomplikowane.

Rozumiem... – Sądząc po minie, niczego nie rozumiała, ale zorientowała się przynajmniej, że nie dowie się nic więcej i nie ma sensu drążyć. – Chciałam ci przekazać, że mój tata organizuje jutro obiad wigilijny. Zaprosił całą twoją sforę, możesz więc przekazać chłopakom, że jesteście mile widziani. Ty również, oczywiście. Sue podobno też będzie.

Na krótką chwilę zmartwiałam, a szczęka opadła mi chyba do kolan.

Że co? Twój ojciec zaprosił na imprezę watahę wilkołaków? – wykrztusiłam słabym głosem. – On ma pojęcie, na co się pisze?

Wie, kim jesteście – mruknęła, odrobinę speszona moją reakcją. – Jacob przecież się przy nim przemienił.

Nie, nie o to mi... – Ugryzłam się w język, zanim palnęłam coś o przeszczepie poczucia humoru. – Bardziej chodziło mi o to, że on nie ma pojęcia, ile ta ferajna potrafi zjeść.

Ach. – Roześmiała się lekko. – Myślę, że to nie będzie problemem. Jakoś sobie poradzi. W każdym razie, czujcie się zaproszeni. Fajnie będzie, jeśli wpadniecie. Przekaż chłopcom.

Jasna sprawa. – Uśmiechnęłam się cierpko i odprowadziłam ją wzrokiem, jak znikała między drzewami. Na szczęście miałam ważniejsze sprawy na głowie, niż dociekanie, gdzie wybierała się tym razem.

A pomyśleć, że dopiero co bawiłam się w jej ochroniarza...

Nie zwlekając dłużej, weszłam do środka, wyminęłam grupkę wampirów, rzucających mi cokolwiek zaciekawione spojrzenia, i skierowałam się...

Gdzie tak właściwie? Skąd ja wiedziałam, gdzie mam iść? Nie miałam bladego pojęcia. Po prostu podążałam jak prowadzona na niewidzialnym sznurku, ignorując wszystko wokół. Wyczulony węch wilkołaka podpowiadał mi, że nie powinnam mieć problemów z pomyleniem drogi, bo już w połowie schodów wyczułam ten charakterystyczny zapach, który w ciągu paru minut zdążył wgryźć mi się na trwałe w pamięć...

Mokry kamień. Ozon tuż po burzy. Może odrobinę kręcącego w nosie, specyficznego aromatu palonych liści. Coś, co kojarzyło mi się z wilgotnym cementem i tanią farbą drukarską...

Dobrze widziałam, jak spięci są ci, których wymijam. We wszystkich czerwonych ślepkach czaiło się napięcie sprawiające, że żadne z nich nie mogło się rozluźnić. Cisza zdawała się przytłaczająca, a już sam fakt tego, że większość samotników zgromadziła się w tym samym pomieszczeniu, najwyraźniej uznawszy, że w kupie siła, czy jak to tam nazwać, mógł dać do myślenia. Oni się bali. Bali się...

Pewnie bali się Mortimera, bo kogo innego? Obecność wyverna, choć teoretycznie powinna podnieść wszystkich na duchu jako gwarancja wygranej w przypadku konfliktu z Volturimi, wprawiała ich w panikę. Pewnie gdyby pijawki były choć trochę żywe, trzęsłyby się i co chwilę ocierały lodowaty pot z karków. Powietrze wydawało się aż kwaśne od smrodu ich lęku, choć do tej pory pewna byłam, że coś takiego było jedynie kolejnym z ładnie brzmiących wyobrażeń.

Śmiać mi się przez to chciało. Owszem, Mort miał w sobie coś, co kazało mieć się na baczności, lecz nie czułam od niego tego, co najwyraźniej czuć musieli zazwyczaj dumni i nadmiernie pewni siebie krwiopijcy. Mój wewnętrzny instynkt nie twierdził, jakoby ten dziwaczny mężczyzna był moim naturalnym wrogiem... choć może była to kwestia tego idiotycznego wpojenia?

Odrobinę się zdziwiłam, gdy przeczucie zaprowadziło mnie na wąskie schodki prowadzące na strych. Kojarzyło mi się, że jeden z nomadów – bodajże Alistair – uwił tam sobie sympatyczne gniazdko i nie wpuszczał nikogo, twierdząc, że towarzystwo mu nie służy, a tu... Czyżby wyvern go stamtąd, że tak powiem, wykopał? O mało nie parsknęłam mało sympatycznym śmiechem, gdy wyobraziłam sobie, jak długowłosy blondyn bierze wampira za fraki i pięknym kopnięciem w dolną część pleców wypiernicza za drzwi, by po chwili jeszcze dorzucić kilka niedokładnie spakowanych walizek.

Mimo wszystko zatrzymałam się przed samymi prostymi drzwiami, wahając się nad zapukaniem. Ciemny korytarzyk wydał mi się nagle zbyt ciasny – odruchowo obejrzałam go pod kątem ewentualnej walki lub ucieczki i nie byłam zachwycona tym, co dostrzegłam. Nie zdołałabym się tutaj przemienić, byłam więc bezbronna. Nie umiałam przecież zupełnie nic – jako wilk walczyłam całkiem nieźle, lecz jako człowiek byłam warta tyle, co nic. Co mi po większej sile i wytrzymałości oraz błyskawicznie zrastających się kościach, skoro zupełnie nie potrafiłam wykorzystać tego w walce?

Ale czy on chciałby mnie zaatakować...?

Byłam głupia. I to tak obezwładniająco głupia, że aż mi się chciało śmiać nad samą sobą, załamując ręce. Te uczucia sprawiały, że zupełnie zapominałam o tym smutnym, podeptanym na amen czymś, co prawdopodobnie było instynktem samozachowawczym. Gdzieś tam wciąż pamiętałam, że przed wyvernem ostrzegali mnie dosłownie wszyscy, starałam się więc mieć na jakiejś tam baczności, lecz jednocześnie ten beznadziejnie zakochany wilk nie pozwalał, bym zaczęła postrzegać obiekt westchnień jako potencjalnego wroga. Wątpiłam, by było to bezpieczne w świecie, w którym żyłam. Ale co mogłam poradzić?

Zaczerpnęłam głęboko powietrza i uniosłam dłoń, by wreszcie zapukać, lecz wtedy dobiegło ze środka:

Wejdziesz wreszcie, czy będziesz tam kwitnąć dalej?

Okej, tego się nie spodziewałam. Zamurowało mnie, a wszelkie zgryźliwe komentarze, jakie w podobnych sytuacjach cisnęły mi się na usta, utknęły gdzieś w gardle. Bezmyślnie nacisnęłam klamkę i wlazłam na ciemny strych, zaciskając mocno zęby, a następnie zamarłam tuż za progiem, cichutko jak trusia czekając na to, co się stanie.

Ja i bycie cichutką jak trusia. Rany, co się dzieje?

W rozległym, ciągnącym się nad całym domem pomieszczeniu panował przesiąknięty kurzem półmrok. W słabym świetle dobiegającym z korytarza i zarośniętego gęstą siecią pajęczyn okienka dostrzegłam drewniane poszycie dachu, podtrzymujące je belki i poszarzałe ze starości filary. Gdzieniegdzie walały się pudła ze wszelkiego rodzaju niepotrzebnymi przedmiotami – ozdobami świątecznymi, do których nikt w tym roku nie miał głowy, nienoszonymi od dawna ubraniami, starymi książkami, których nikt nie chciał już czytać, zniszczonym sprzętem elektronicznym. Choć rozglądałam się intensywnie, nie dostrzegłam jednak...

Podskoczyłam jak oparzona, gdy drzwi zatrzasnęły się za mną z impetem. Z ledwością opanowałam ogniste dreszcze, przymuszające ciało do przemiany, i lękliwie obejrzałam się za siebie, lecz tam również nikogo nie było. Więc jak...

Wyvern z kocią gracją zeskoczył ze znajdującej się tuż nade mną belki. Tym razem nie zdołałam opanować panicznego krzyku i rzucenia się w tył – na szczęście od upadku uratowało mnie to, że ściana znajdowała się nieco bliżej, niż się tego spodziewałam. Wtuliłam się w nią plecami i złapałam za serce, jakbym mogła w ten sposób opanować jego szaleńcze bicie.

Rany, trzeba było powiedzieć...! – wykrztusiłam, gdy już przypomniałam sobie, jak się mówiło. Mój głos zabrzmiał tak żałośnie i piskliwie, że czym prędzej ugryzłam się w język, by nie dodać niczego więcej. Skóra na policzkach paliła mnie żywym ogniem.

Byłem pewien, że mnie widziałaś. – O dziwo, wyvern wyglądał na szczerze skruszonego. Jego czerwone, podobne do wampirzych oczy błysnęły dziwnie, gdy wycofał się odrobinę, by dać mi więcej przestrzeni.

Wreszcie mogłam mu się na spokojnie przyjrzeć, czego nie omieszkałam natychmiast zrobić. I bardzo podobało mi się to, co dostrzegałam. Jasne jak słoma włosy sięgały mu mniej więcej do ramion, a kilkudniowy zarost nieco postarzał, lecz nie miałam wątpliwości, że w momencie przemiany musiał być nieco młodszy niż tych trzydzieści kilka lat, na które wcześniej go oceniłam. Miał bladą skórę i ładnie zarysowaną linię żuchwy – silną, lecz nieprzesadnie kwadratową. Był raczej średniego wzrostu, lecz szeroki w ramionach, o ciężkiej, lecz nieprzesadnie potężnej sylwetce kogoś, kto zamiast chodzić na siłownię, nawykł po prostu do ciężkiej pracy i walki. Biały podkoszulek opinał jego klatkę piersiową w dokładnie taki sposób, jaki lubiłam najbardziej, nie pozostawiając dużego pola do popisu wyobraźni...

Szlag, chciałam się na niego rzucić. Nie wiedziałam o nim kompletnie nic prócz tego, jak miał na imię i jak nazywała się rasa, do której przynależał, a marzyłam o tym, by natychmiast dać się otoczyć tymi silnymi ramionami i przylgnąć do ciepłej piersi. I trwać tak w nieskończoność, by nigdy mnie nie wypuścił...

Jesteś Leah, mam rację? – spytał, unosząc jedną brew, gdy cisza zaczęła się przeciągać.

Tak – mruknęłam, spuszczając wzrok. Cała pewność siebie, którą zbierałam w sobie podczas drogi na strych, zupełnie wyparowała, pozostawiając po sobie nieprzyjemne wrażenie pustki. – Ja chyba...

Nie zdążyłam dokończyć, bo uśmiechnął się szeroko, prezentując cztery zaostrzone kły, i wykrzyknął:

Tak właśnie myślałem! Ciekawe, nie powiem. Diabelnie ciekawe. – Jak gdyby nigdy nic, zaczął mnie obchodzić wokół, jakby oglądał fascynujący eksponat w muzeum. Nagle fakt, że pod sukienką nie miałam kompletnie nic, zaczął mi doskwierać jak nigdy dotąd.

Chyba nie rozumiem, o co ci chodzi – jęknęłam, okręcając się w taki sposób, by cały czas stać do niego przodem. Szlag, pewnie nie miał bladego pojęcia, jak działają na mnie te słodkie zmarszczki wokół oczu, które robiły mu się, gdy się uśmiechał.

Jesteś wilkołakiem, nie? – Znowu uniósł jedną brew. – Tylko że... dziwnym. Nie wiem, jak inaczej miałbym to nazwać, ale... coś jest z tobą nie tak.

Och. Świetnie. Znaczy się... – Zaczęłam się jąkać, jak zawstydzona nastolatka. – Dobrze wiedzieć, że coś jest ze mną nie tak. Niby zawsze o tym wiedziałam, bo w końcu jestem jedyną taką dziewczyną, ale...

Jak to jedyną? – Nareszcie się zatrzymał.

No jedyną – wyjaśniłam głupio. Ta rozmowa bynajmniej nie zmierzała w kierunku, w którym zamierzałam ją poprowadzić, no ale dobre i to... – Podobno nigdy do tej pory to się nie zdarzyło. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale...

Przecież są tysiące kobiet-wilkołaków – parsknął śmiechem, aż biorąc się pod boki. – Owszem, zdarza się to rzadziej, ale w każdej rodzinie obdarzonej tym genem przemieniać potrafi się co drugie pokolenie, bez względu na płeć.

Ale przecież wielu chłopaków ze sfory ma siostry, a one jakoś się nie przemieniają. – Teraz to ja oniemiałam. – Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że...

Częściowo właśnie to miałem na myśli mówiąc, że coś jest z tobą nie tak – wyjaśnił takim tonem, jakby fakt, że jeszcze tego nie zrozumiałam, był powodem do niesamowitego wstydu. – Brakuje wam tego czegoś... Nie jesteś jak zwykłe wilkołaki. Żadne z was nie jest. Jakby... Nie umiem ci tego dobrze wytłumaczyć. Przemieniacie się podczas pełni?

A to nie jest tylko bajka? Tak jak to, że wampiry mają ostre kły i spalają się na słońcu?

Pokręcił głową z miną nauczyciela tłumaczącego coś wyjątkowo głupiemu dziecku.

Pełnia jest faktem. Czyli rozumiem, że się nie przemieniacie? – Znowu obszedł mnie dookoła z dziwnym wyrazem twarzy. – Tak, właśnie o to może chodzić – dodał po krótkiej chwili na tyle cicho, że nie miałam pewności, czy nie mówił tego tylko do siebie.

Ja za to już całkiem przestałam nadążać – zdenerwowałam się. – O co chodzi z tą pełnią?

I pewnie do przemiany musicie się rozbierać? – dopytał, zupełnie mnie ignorując.

Skinęłam głową. Szkoda mi było strun głosowych. Gościu wyglądał jak szalony naukowiec, któremu udostępniono możliwość zajęcia się wyjątkowym wynalazkiem, jakiego nie rozgryzł nikt przed nim.

Dobra, to już rozumiem. – Wreszcie się zatrzymał. – Runa shash. Nie masz jej. To w tym musi tkwić problem.

Że jaka runa? – Musiałam znowu oprzeć się o ścianę. Czy ja śnię? Które z nas tutaj oszalało...?

A czy wyverny przypadkiem nie miały być szalone? Toś se wybrała, kobieto... Może pierwszą rzeczą, jaką zrobię po zakończeniu tej hecy z Volturimi i Renesmee będzie doktorat z psychiatrii? Byłam coraz bardziej pewna, że nie obejdzie się bez tego, jeśli zamierzałam planować przyszłość u boku Mortimera.

O ile o jakiejkolwiek przyszłości w jego przypadku może być mowa.

Shash – powtórzył cierpliwie. – Wiesz, co to magia run? Kurna, a niby skąd... – Pomasował dłonią czoło. – W bardzo dużym skrócie: świat powstał z bardzo silnej, mrocznej energii, którą tacy jak ja nauczyli się posługiwać za pomocą run. Wszystko, co widzisz, ma swoje odzwierciedlenie w tej energii i swoją własną runę. Każdy przedmiot, każda czynność... W przypadku istot żywych jest to wzór złożony z ciągu znaków runicznych. Jeśli którejkolwiek z nich zabraknie, będą dziać się dziwaczne rzeczy, że tak to określę. Nie da się przewidzieć jakie, bo każda z nich odpowiada za coś zupełnie innego, a ich czytanie wymaga bardzo dużej wprawy, ale łatwo rozpoznać, gdy którejś brakuje. W waszym przypadku jest to shash. Nie będę ci tłumaczył, co dokładnie to oznacza, bo zajęłoby to nam cały wieczór, ale odpowiada właśnie za twoją... inność. Za to, że nie działa na ciebie księżyc, i że nie przemieniasz się w ubraniach. I... – Zamarł na krótką chwilę i przekrzywił głowę, przyglądając mi się wnikliwiej. Aż poczułam się nieswojo – wyglądało to tak, jakbym miała coś napisane na twarzy.

I co? – pogoniłam go niecierpliwie, zupełnie nie wiedząc, co powinnam ze sobą zrobić. – Ta energia, o której mówiłeś, to nie jest może... magia?

Ta energia to vurd – wyjaśnił krótko, pewnie myśląc, że w ten sposób utnie wszelkie pytania. – Magia to zupełnie co innego, ale w tym tkwi problem runy shash. Ona sprawia, że wilkołaki potrafią przemieniać się w ubraniach, bo używają do tego magii, ale przy okazji ogranicza ich możliwości korzystania z niej w jakikolwiek inny sposób. W skrócie: każdy jest w stanie nauczyć się korzystać z magii, tylko wilkołaki tego nie potrafią. Coś za coś. Bez runy shash przemieniacie się czysto fizycznie, ale pewnie potrafilibyście nauczyć się magii jak każdy, bez ograniczeń zwykłych wilkołaków.

Zgubiłam się – przyznałam.

Wywrócił oczami, ale spytał w miarę uprzejmie:

Na czym się zatrzymałaś?

Na „wiesz, co to magia run”.

Załamał się. I to tak teatralnie, że momentalnie zrobiło mi się bardziej wesoło. Roześmiałam się nerwowo, i to tak, że przez dłuższy czas nie mogłam przestać.

Okej – warknął Mortimer, gdy sam zdołał się nieco uspokoić. Zgrzytnął przy tym zębami tak głośno, że nie byłabym w stanie przegapić, nawet gdy chichrałam się do rozpuku. – Zostańmy na tym, że jesteś wilkołakiem, ale dziwnym. Bo nie działa na ciebie pełnia, nie przemieniasz się w ubraniach i... No właśnie, co to jest?

Co co jest? – Momentalnie się uspokoiłam. I drgnęłam panicznie, gdy ruchem szybkim jak mgnienie złapał mnie za podbródek, by obejrzeć sobie pod innym kątem. Przez chwilę chciałam się wyrwać, lecz...

To było przyjemnie. Pod wpływem jego ciepłego dotyku przeszedł mnie rozkoszny dreszcz, aż chciałam przymknąć oczy i zamruczeć. Jego skóra, choć pokryta odciskami, pewnie od używania ciężkiej broni, była delikatna i miała cudowny zapach, który mogłabym wdychać do końca świata i jeszcze dzień dłużej. Z ledwością powstrzymałam się od pokazania po sobie któregokolwiek z targających mną uczuć, a były tak silne, że nie miałam pojęcia, jak długo jeszcze uda mi się wytrzymać.

Chciałam, by był przy mnie już na zawsze. Gdy mnie dotknął, w jakiś irracjonalny sposób poczułam się... kompletna. Jakby nagle odrosła mi część ciała, z której braku nie zdawałam sobie do tej pory sprawy. Umiałam bez niego żyć, lecz dopiero teraz widziałam, że czegoś mi brakowało. Czegoś...

Nie umiałam powiedzieć, co to było, ale wiedziałam jedno: już nigdy więcej nie będę żartować z wpojenia. Nigdy, przenigdy.

A to dopiero ciekawe – mruknął Mortimer... a następnie ryknął śmiechem, co zupełnie zbiło mnie z tropu.

O co ci chodzi? – Złość, którą nafaszerowałam to krótkie pytanie, niestety była udawana. Choć wiedziałam, że powinnam się na niego na dobre obrazić i odejść z godnością, coś nie pozwalało mi tego zrobić.

Nie masz runy shash – wyjaśnił powoli. – Ale masz też uszkodzoną runę khetre.

Ach, no i wszystko jasne! – wykrzyknęłam ironicznie. – Już rozumiem!

Guzik rozumiesz – prychnął. Nie wiadomo skąd wyczarował węglowy rysik i na najbliższej drewnianej kolumnie wyrysował prosty symbol, który najmocniej ze wszystkiego kojarzył mi się z dwoma leżącymi, zazębiającymi się trójkami, pod którymi znajdowało się malutkie kółko.

Khetre oznacza miłość i ma ją każda istota, która potrafi kochać – wyjaśnił z zaskakującym spokojem. – U niektórych istot jest również podkreślona w taki sposób. – Nad symbolem narysował kreskę z niewielkim haczykiem skierowanym w górę. – To oznacza wzmocnienie. Wzmocnioną runą khetre może charakteryzować się cały gatunek, jak i poszczególne jednostki w obrębie jednego gatunku. To również skomplikowane. W każdym razie, wilkołaki mają podkreśloną runę khetre. Kochają znacznie mocniej niż ludzie. Tylko że ty, i pewnie twoi bracia również, macie ją w tej formie. – Starł palcem kółko.

I co to niby oznacza? – Skrzyżowałam ramiona na piersi. Nie miałam bladego pojęcia, do czego dążył i dlaczego wydawało mu się aż tak fascynujące.

Że kochacie o wiele mocniej, ale... – Przez chwilę wpatrywał się w symbol, najwyraźniej próbując sobie coś przypomnieć. – Widzisz, dawno nie posługiwałem się runami. Właściwie to magia run jest od wieków zakazana, dlatego niewielu ma szansę, by ją praktykować. Mało kto w ogóle wie, na czym polegała, bo narodzeni po wprowadzeniu ograniczeń właściwie nie mają szans, aby się jej nauczyć. Ja na szczęście jestem wystarczająco stary, by ją pamiętać, lecz praktyka... – W zamyśleniu podrapał się po głowie. – Jeśli dobrze pamiętam, to będzie oznaczać, że potraficie kochać tylko jedną osobę. Łączenie się w pary na całe życie, jak w przypadku niektórych zwierząt. Tylko że wykorzystanie jej na istocie rozumnej, jak wilkołak, i w połączeniu z brakiem shash, wyjdzie... – Urwał.

No co wyjdzie? – Kompletnie nic z tego nie rozumiałam, ale i tak zaczynało mnie to fascynować. Zbliżyłam się na kilka kroków, spoglądając na mężczyznę wyczekująco.

Wychodzi na to, że to magia steruje waszą miłością – powiedział wreszcie. – Nie jestem na sto procent pewien, ale w tym ciągu runicznym oznacza to, że magia wybiera dla was partnera, którego zaczynacie kochać i nigdy nie przestaniecie.

Zamarłam. Chwilę to trawiłam, porównując do tego, co nazywaliśmy wpojeniem... i roześmiałam się gorzko.

Wiem, że brzmi nieco melodramatycznie, ale... – Zaczął, ale przerwałam mu wpół słowa.

Brzmi prawdziwie. Nawet nie wiesz, jak bardzo.

Czyli wiecie o tym? – Uniósł jedną brew i stropił się wyraźnie. – No tak, mogłem po prostu spytać, zamiast bawić się w domysły. Jak często to się dzieje? W jakim wieku? Ilu z was już...?

Zakrztusiłam się własnym śmiechem.

Kilku – mruknęłam krótko. – Wiek nie ma chyba znaczenia. W przypadku partnera również. Od momentu pierwszego spotkania wiadomo, kto będzie wybrankiem. Dwóch z nas wpoiło sobie małe dziewczynki, jakkolwiek to brzmi.

Wpoiło? Wpojenie? Ciekawa nazwa... – Sądząc po sceptycznej minie, nie uważał tej nazwy za interesującą. Prędzej za tak głupią, że stracił ochotę nawet na żarty. – A ty?

Co ja? – Dobrze wiedziałam co, ale wolałam udać głupią. Nagle zrobiło mi się bardzo zimno. Potarłam ramiona dłońmi, próbując pozbyć się gęsiej skórki.

Czy ty sobie kogoś wpoiłaś? Wybacz, że pytam, ale czuję od ciebie coś... dziwnego.

Och, czyli jednak... Spojrzałam na wyverna, uśmiechnęłam się gorzko, i pokręciłam głową, próbując uporządkować myśli. Po wszystkich rewelacjach, które do tej pory od niego usłyszałam, nie miałam najmniejszej ochoty na to, żeby dodatkowo dorzucać coś od siebie. Zwłaszcza że to było... coś takiego. Bałam się jego reakcji, choć do tej pory nie odczułam, by był względem mnie negatywnie nastawiony. I choć pewnie było to głupie, skoro przede mną rozpościerała się perspektywa życia trwającego w nieskończoność, jeśli tylko będę regularnie się przemieniać, w jakiś sposób zbiła mnie z tropu wzmianka, jakoby był tak stary, by pamiętać coś, czego zakazano przed wiekami. I posługiwać się tym z taką wprawą...

Szlag. Ile on mógł mieć lat? A co, jeśli ci dziwaczni rumuńscy znajomi Cullenów mogli się przed nim schować z tą swoją długowiecznością? Przecież ktoś, kto przeżył wieki, nie mógł spojrzeć na mnie w taki sposób, w jaki chciałabym, by na mnie spoglądał. Miałam dwadzieścia lat, nie dorastałam mu nawet do pięt, choć tak bardzo chciałam.

Chyba już rozumiem.

Skamieniałam i spojrzałam na Mortimera z paniką. Czy on właśnie...?

Nie. To nie miało być tak! Miałam mu o tym opowiedzieć. Miałam to ubrać w jak najsłodsze słówka i stworzyć wzruszającą historię, zdolną skruszyć kamienne serce największego zimnego drania na świecie, a nie pozwolić, żeby się, cholera, domyślił...!

Nie bój się – powiedział szybko. – Przecież to nic złego. Nie masz czego się wstydzić...

Nic złego? – wykrztusiłam, nagle czując narastającą w piersi złość. – Nic złego, ale pewnie i tak uważasz to za żałosne, co?

Tego nie powiedziałem! – Odsunął się na kilka kroków i uniósł dłonie w obronnym geście. – Uspokój się i po prostu mi to wytłumacz, dobra?

Odetchnęłam głęboko, próbując okiełznać bijące szaleńczo serce. Pierwszy ognisty dreszcz liznął mnie wzdłuż kręgosłupa, ale jakimś cudem zdołałam go stłamsić i wepchnąć wilka z powrotem do klatki.

Wpojenie to jest... – zaczęłam drżącym głosem. – Nie wiem, jak mam ci to opisać. To jest jakiś rodzaj magii, a przynajmniej zawsze w ten sposób określali to starsi. Nikt nie wie niestety, po co dokładnie powstało. Prawdopodobnie po to, by zapewnić przetrwanie naszemu gatunkowi, żeby wybrać odpowiedniego partnera, z którym ma się szansę utworzyć rodzinę i przekazać dalej swoje geny. Ja sama nie wiem, czy w to wierzę, ale... – Bezradnie objęłam się ramionami. Bałam się spojrzeć mu w oczy. – Nie mam pojęcia, czy to ma coś wspólnego z tą teorią, bo pragnienie posiadania dzieci raczej się z tym nie łączy. Ale może świat, los, czy co tam jeszcze istnieje, decydują o tym, kto będzie dla nas najlepszym wyborem. Gwarantem miłości ze szczęśliwym zakończeniem. Nie mamy na to wpływu, a nie możemy żyć bez drugiej połówki. Jak na razie nie zdarzyło się, by taka osoba odrzuciła swojego wpojonego, ale też do tej pory... No... – zaczęłam się jąkać.

Spokojnie – mruknął zadziwiająco łagodnym głosem.

No, do tej pory nie zdarzyło się, by w sforze była dziewczyna. I nie zdarzyło się, by wpojony nie był człowiekiem – wyrzuciłam z siebie na wydechu i zamknęłam oczy, kuląc ramiona, jak w oczekiwaniu na cios.

Który oczywiście nie nadszedł.

Posłuchaj – odezwał się wreszcie wyvern, wzdychając ciężko. – Ja sam nie umiem powiedzieć, na czym to może polegać. Spotkałem się z tym pierwszy raz w życiu, choć mam naprawdę wiele lat. O wiele więcej, niż możesz sobie wyobrażać. Gdy Volturi obejmowali władzę, ja już uważałem się za starego. – Urwał na krótką chwilę. – Mało kto spośród nas myśli o miłości czy choćby przelotnych związkach. Jeśli się z kimś wiążemy czy decydujemy na zbliżenie, zazwyczaj oznacza to bycie ze sobą na dobre i na złe, do końca życia, dlatego to nie jest prosta sprawa. Dlatego bywamy w tym przypadku aż do przesady ostrożni. Wyverny są obsesyjnie honorowe. Ale... nie umiem powiedzieć, by nic mnie do ciebie nie przyciągało.

Jak to? – Drgnęłam i gwałtownie uniosłam na niego wzrok, zupełnie się już nie przejmując tym, że czułam się jak idiotka, i to z każdą chwilą coraz mocniej. Bałam się jego słów do tego stopnia, że na niczym mi już nie zależało, ale ta głupia nadzieja na krótką chwilę uniosła łeb ze swojego leża i otworzyła ślepia, wyglądając okazji, by ponownie się uaktywnić.

Co „jak to”? – Mortimer roześmiał się nerwowo i bezradnie rozłożył ręce. Co ciekawe, również miał lekkie problemy z utrzymaniem kontaktu wzrokowego, ewidentnie zawstydzony. Na jego bladej twarzy było to o wiele lepiej widać, niż w moim przypadku. – Czuję coś do ciebie. Nie wiem, co to takiego, bo zupełnie cię nie znam, ale coś każe mi spędzić z tobą więcej czasu i się tego dowiedzieć.

Rozpłakałam się. Tak po prostu wybuchłam nagłym płaczem, sama nawet nie wiedząc, dlaczego to się stało. Ze szczęścia? Z nadziei? Ze strachu? Tak długo byłam sama, tak długo cierpiałam, że to wydało mi się zbyt piękne, by mogło być prawdziwe.

Rozumiesz? – Podszedł do mnie bliżej i niepewnym, aż do przesady delikatnym ruchem starł łzy z moich policzków. – Chcę cię poznać. Chcę zobaczyć, co z tego będzie. Fascynujesz mnie i nie potrafię przestać o tobie myśleć, wilcza dziewczyno.

To może zaprosisz mnie na randkę? – spytałam drżącym głosem, uśmiechając się przez łzy.

Tak się to w tych czasach rozgrywa? – Parsknął śmiechem, błyskając ostrymi kłami. – Skoro tak... Niech i tak będzie. Tylko nie mam bladego pojęcia, gdzie zabiera się dziewczyny na... randki.

Na sam początek może chciałbyś wpaść na pewne przyjęcie wigilijne?

Zamarł na krótką chwilę, zabawnie marszcząc brwi.

Z pijawkami? To nieapetyczne – palnął, lecz zaraz stropił się nieco. – No i nie jestem chrześcijaninem. Wierzę w Stworzyciela i jego Ogary, więc...

Ogary? – Chwilę mi zajęło, zanim to przetrawiłam. – Nieważne. Nie musisz w nic wierzyć, żeby zjeść coś smacznego. A potem możesz mi pokazać swój samochód.

Czyli pierwszą rzeczą, której się o tobie dowiaduję, jest miłość do motoryzacji?

Niezbyt to było romantyczne. Ale pasowało mi.

I chyba nigdy jeszcze w swoim przepełnionym depresją życiu nie byłam tak szczęśliwa jak w chwili, gdy śmiejąc się głupawo przez łzy rozmawiałam z najbardziej niebezpieczną istotą świata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz