poniedziałek, 31 sierpnia 2020

Rozdział 20

 

Najbliższe dni zamieniły się w istny koszmar dla mojego wrażliwego na wampirzy zapaszek nosa. Choć byłam święcie przekonana, że przez mieszkanie z Cullenami pod jednym dachem zdołałam się jakoś uodpornić (lub całkowicie wyżarło mi komórki węchowe, jak kto woli), gdy tylko pojawiło się w okolicy parę pijawek więcej okazało się, że byłam w błędzie.

Choć naprawdę duży, dom Cullenów wydał mi się śmiesznie ciasny, gdy cała ta hołota się do niego sprowadziła i wiedziałam, że wspólne funkcjonowanie tak, by nie pozabijać się nawzajem jest w nim możliwe jedynie dzięki temu, że jedynie trzy osoby z zebranych musiały spać. Kwestie gastronomiczne jednak dla odmiany stworzyły spory problem, na który istniała tylko jedna rada: wszyscy głodni zostali odesłani do pobliskiego Seattle. Edward, jak na grzecznego pana domu przystało, służył im nawet jako wypożyczalnia samochodów, by nikt nie musiał odmrozić sobie nieśmiertelnego tyłka na świeżo spadłym śniegu. Przez chwilę kusiło mnie, by przestrzec wszystkich, aby nie pokusili się przypadkiem o zajumanie mojego auta, bo obawiałam się, że słodkawego smrodu nie sprałabym z tapicerki do końca świata, ale szybko sobie uświadomiłam, że podstarzałemu mercedesowi kompletnie nic nie grozi. W końcu gdy mieli do wyboru najnowsze porsche...

No cóż. Chyba powinnam czuć się kiepsko z myślą, że poniekąd daliśmy zgrai wampirów wolną rękę w kwestii polowania na niczego niewinnych ludzi z sąsiedniego miasta, ale... moja znieczulica chyba wskoczyła na jakiś zupełnie nowy poziom, gdyż jedynym, co czułam, była ulga, że przynajmniej nie będą żerować na zwierzątkach z lasu, który uważałam za swoje terytorium. Ludzie są w końcu zepsuci i ogólnie jacyś tacy... inni. Zdecydowanie mocniej żałowałam niewinnych saren, pum i niedźwiedzi, jakie kręciły się w okolicy. Już i tak Cullenowie wystarczali, by znacznie przetrzebić ich populację, nie potrzebowali do tego pomocy.

Tak jest, moje plemię od małego wychowywało mnie w miłości do przyrody. I choć spora część młodych, zarówno wśród ludzi, jak i wilkołaków wpoiła sobie nowoczesne przekonania, ja jakoś nadal nie potrafiłam wyzbyć się starych tradycji. Dla mnie każde zwierzę, każda najdrobniejsza istota była obdarzona duszą i zasługiwała na życie na równi z ludźmi. A może i bardziej, skoro żadne zwierzę nie potrafiło z premedytacją czynić zła.

Tylko że... czy wilkołaki nie istniały po to, by chronić ludzi przed atakami wampirów? Pojęcia już nie mam, o co mnie samej chodzi.

Nie zauważyłam, by Jacob miał podobne rozterki. Od zawsze w kwestii zdobywania przez wampiry pożywienia zajmował jasno określone stanowisko i nie przyjmował do wiadomości, że ktokolwiek mógłby mieć inne zdanie, stąd też zresztą brało się sporo naszych spięć. Podczas gdy ja, jeśli się zastanowić, postawiłabym na okradanie banków krwi, tak mój wielce szanowny alfa uważał, że zabijanie zwierzątek to nic złego. Bo zwierzątka to nie ludzie, zwierzątka są głupie no i ogólnie ich nie szkoda. Żebyście wiedzieli, ile to razy miałam ochotę go przez te poglądy oskórować... Nie byłam w stanie zliczyć naszych kłótni na tym tle, a gdybym miała wrzucać do słoika pięć dolarów za każdym razem, gdy sama prowokuję podobną awanturę jedynie wyczuwszy w jego myślach delikatną aluzję, zgromadziłabym całą fortunę.

No ale co ja mogłam poradzić? W gruncie rzeczy przecież i tak było bardziej po mojemu.

Staraliśmy trzymać się w tej sytuacji dzielnie. Choć Seth, a także kręcący się w pobliżu od jakiegoś czasu Quil i Embry zadecydowali, że lepiej będzie w takiej sytuacji wrócić do La Push, mi nie śpieszyło się z powrotem w opiekuńcze objęcia Sama. Możliwość uwolnienia się od niego wciąż napawała mnie zbyt wielką ulgą, bym mogła przez obecność kilku pijawek zrezygnować z wygodnego pokoiku na piętrze dużego domu i wyśmienitej kuchni Esme, powoli zaczynającej traktować mnie chyba jak kolejną córkę. Jacob zaś nie odstępował Renesmee na krok, doskonale wiedząc, że grozi jej niebezpieczeństwo i chyba wciąż mając gdzieś w głowie myśl, że każda ze wspólnie spędzonych chwil może być ich ostatnią. Na szczęście wampiry zareagowały na nas o wiele sympatyczniej, niż wszyscy się spodziewaliśmy. Chłopaka traktowali raczej jak powietrze, jak zwierzątko domowe, za którym niekoniecznie przepadają, więc wolą nie zwracać na mnie uwagi. Mnie zupełnie ignorować nie mogli z tego względu, że po prostu zbyt często kręciłam im się pod nogami, ale nikt nie okazywał mi otwarcie wrogości, choć o samej sobie nie potrafiłam już tego powiedzieć. Ogólnie gdy traktowałam wszystkich bardziej jak intrygującą ciekawostkę, jak atrakcję wieczoru, jaką mogłam po latach ze śmiechem wspominać (o ile jakiekolwiek lata mnie jeszcze czekają), było mi o wiele łatwiej, lecz instynkt wilkołaka nie raz i nie dwa dawał mi się we znaki. Co interesujące – miałam wrażenie, że na jakiś sposób, w przeciwieństwie do wilkołaków z mojego własnego stada i ludzi z plemienia, budzę w tych pijawkach... sympatię. Ciekawe.

Scena przekonywania innych do Renesmee rozegrała się jeszcze wiele razy, a za każdym nudziła mnie mocniej, gdyż reakcje niemal wszystkich były identyczne i tak nieznośnie przewidywalne, że powoli już miałam tego dosyć i z niecierpliwością zaczynałam czekać, aż coś wreszcie się wydarzy.

Jako pierwsi przyjechali przysłani przez Alice Peter i Charlotte. Z tego, co zrozumiałam, ta dwójka nigdy nie miała do czynienia z nieśmiertelnym dzieckiem, więc ich reakcja nie była też tak żywiołowa jak w przypadku Denalczyków. Niezwykłe dziecko zamiast strachu obudziło w nich przede wszystkim ogromną ciekawość, więc praktycznie od razu pozwolili na to, by „pokazało” im swoją historię. Nie trzeba im było nic więcej, by zgodzili się wystąpić w charakterze świadków.

Następni przyjechali przyjaciele Carlisle'a z Irlandii i Egiptu.

Irlandczycy byli w porządku. Ich przywódczynią była Siobhan – dość tęga, choć niesamowicie piękna kobieta, z daleka ściągająca wszystkie spojrzenia. Od razu wydała mi się osobą twardą, zdecydowaną, lecz jednocześnie gotową skoczyć w ogień dla słusznej sprawy, wzbudziła więc moją sympatię praktycznie natychmiast. Nie miałam oporów, by zamienić z nią parę słów, bo o dziwo wcale nie czułam do niej typowej wilkołaczej niechęci. Jej partner Liam, wielki facet o kwadratowej szczęce, niestety okazał się jej przeciwieństwem, gdyż na niego miałam alergię od pierwszego wejrzenia, więc jedynym, na co mogliśmy się zdecydować, było unikanie się nawzajem. Jednak o tym, czy zostają, zadecydowała najbardziej interesująca osoba w ich gromadce – malutka Maggie o włosach koloru płomieni i konsystencji sprężyn. Choć dziewczyna była jeszcze drobniejsza ode mnie, przez co na pierwszy rzut oka zupełnie nie budziła respektu, okazała się mieć wyjątkowy dar: wyczuwała, czy ktoś mówi prawdę, a Siobhan i Liam darzyli ją bezgranicznym zaufaniem. Gdy tylko powiedziała, że Edward nie kłamie w swojej opowieści, decyzję podjęli natychmiast, nie czekając nawet na to, aż Renesmee im coś pokaże. Rudowłosy wariograf sprawdzał się ich zdaniem doskonale.

Za to Egipcjanie...

Cóż. To przy nich pierwszy raz od jakiegoś czasu puściła mi cierpliwość, więc chyba nie muszę dodatkowo tłumaczyć, jakie emocje we mnie budzili.

Była ich czwórka. Młodsi – wiecznie uśmiechnięty, patrzący na wszystko z niegasnącym optymizmem Benjamin i jego partnerka Tia – wydali mi się nawet w porządku, choć gdy usłyszałam, jaki talent ma ten chłopak, wolałam trzymać się na bezpieczną odległość. Zdolność panowania nad czterema żywiołami, choć podobno nadal nie opanował jej fenomenalnie, wystarczyła, bym wolała nie kręcić się w jego pobliżu. Choć w praktyce to właśnie on tutaj miał najwięcej do powiedzenia, bo wszyscy pozostali wręcz mu nadskakiwali, tak im na jego wyjątkowości zależało, głową klanu i moim problemem przy okazji okazał się Amun. Twardy mężczyzna o skórze w kolorze cynamonu patrzył na swoją milczącą, wręcz zastraszoną żonę Kebi jak na swoją własność, a dotknięcia Renesmee zwyczajnie odmówił, od samego początku zarzekając się, że nie wie, co tutaj robi i zamierza wpakować rodzinę w pierwszy samolot, jaki tylko się nawinie. Był najstarszy, więc to on wydawał rozkazy, lecz zdecydował się zostać, gdy Benjamin postawił mu ultimatum – albo pomoże Cullenom, albo on i Tia wybiorą wolność. Na to mężczyzna nie mógł pozostać obojętny i jakoś powstrzymał się od ucieczki, lecz już nie od zgryźliwych komentarzy i udowadniania wszystkim na każdym niemal kroku, że nie powinno go tutaj być i ma głęboko gdzieś naszą sprawę. Kebi chodziła za nim jak cień, cicha i potulna, woląc się nawet nie odzywać i najwyraźniej nie widząc niczego złego w tym, jak wampir ją traktował – jak służącą.

Jak można się łatwo domyślić – powód do kłótni znalazł się sam. W pewnym momencie ostatecznie puściła mi cierpliwość i spytałam biedną Kebi wprost, czy odpowiada jej takie traktowanie. Gdy zamiast odpowiedzieć pozwoliła, by Amun przejął głos, dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy na własny temat, między innymi takich jak fakt, że jestem rozwydrzonym dzieciakiem, nie znam się na życiu, nie pojmuję roli kobiety i nigdy nie powinnam odzywać się do mężczyzn w taki sposób, jak do niego w momencie, gdy na moment zdołałam przebić się przez tyradę dość głośno zadanym pytaniem „ale o co ci, gościu, chodzi?”. Gdy dodatkowo dobił mnie nazwaniem „głupią dziewką” i „bezmyślnym kundlem”, żyłka mi dosłownie pękła. Gdyby Bella i Edward nie wkroczyli do akcji, elegancka kuchnia Cullenów prawdopodobnie poszłaby w drzazgi, gdy niekontrolowanie przemieniłam się w wilka i rzuciłam się Egipcjaninowi do gardła. Choć rozgrywkę uważałam za wygraną – zdążyłam w końcu rzucić wampirem o ścianę i zacisnąć mu zęby na kamiennym gardle, zanim nas rozdzielono – na jego mniemanie o mnie zasadniczo to nie wpłynęło. Tylko Kebi przestała nawet spoglądać w moim kierunku, bojąc się, że będę chciała jeszcze o coś ją zapytać.

Od tego czasu Amun i Kebi całkowicie się od wszystkich izolowali, Benjamin i Tia zaś wręcz przeciwnie – miałam wrażenie, że za cel obrali sobie zaprzyjaźnienie się ze wszystkimi. Chwilami wręcz zastanawiałam się, ile jest w tym ich towarzyskości, a ile chęci zrobienia Amunowi na złość, lecz nie spytałam nigdy o to na głos. Domyślałam się, że moje poczucie humoru mogłoby nie zostać tutaj dobrze zrozumiane. Już jakiś czas temu zorientowałam się, że większości wampirów zupełnie go brakuje. Pozostało jedynie mieć nadzieję, że Carlisle pojawi się w miarę szybko i wytłumaczy swojemu koledze, że zachowuje się cokolwiek nieuprzejmie, i wtedy wszyscy znormalnieją.

Dzięki Emmettowi i Rosalie przybyły do nas wampiry żyjące w pojedynkę. Jako pierwszy zjawił się Garrett – wysokie, szczupłe ciasteczko o długich jasnych włosach związanych rzemieniem. Zawsze miałam słabość do długowłosych facetów, szybko więc upatrzyłam go sobie jako cel. Czerwone oczy miał zawsze uśmiechnięte, błyszczące czymś, co jasno kazało mi przypuszczać, że to był energiczny, sympatyczny facet kochający przygody i ryzyko, co uznałam za dobrą terapię dla własnego pesymizmu. Co z tego, że cuchnął pijawką – wydał mi się na tyle ciekawy, że byłabym skłonna przymknąć na to oko, gdyby tylko raczył zwrócić na mnie uwagę. Niestety bardziej niż mną zainteresował się Tanyą i Kate, wypytując je niemal natrętnie o oryginalną dietę, a robił to z takim zaangażowaniem, że wszyscy zastanawialiśmy się, czy przypadkiem nie znalazł w „wegetarianizmie” nowego wyzwania, którego chciałby się podjąć. Obawiam się, że wtedy bym musiała się na niego obrazić, nawet pomimo jego ładnej buzi.

Następni goście, Mary i Randall, podobno byli już ze sobą zaprzyjaźnieni, ale nie wnikałam głębiej w łączące ich relacje. Jedyne, co mnie interesowało, to że oboje podobnie jak Denalczycy uznali, że jeśli negocjacje z Volturimi nie wypalą, będą walczyć po naszej stronie. Wydawali się głusi na to, że wszyscy pozostali odgórnie zakładali, że to samobójstwo.

Miałam wrażenie, że im więcej gości kręciło się wokół domu, tym ja i Jacob robiliśmy się bardziej zrzędliwi. Ja sama unikałam większości wampirów, bojąc się sytuacji, w których mogłabym przestać panować nad swoim wewnętrznym wilkiem, ale Jacob okazał się znacznie spokojniejszy. Czasem tylko, gdy myślał, że nikt nie patrzy, nachylał się nad Renesmee i opowiadał jej, jak to denerwują go te pijawki i jak bardzo przydałoby mu się, gdyby ktoś łaskawie sporządził listę z ich imionami, bo wprost nie idzie ich spamiętać.

Carlisle i Esme wrócili po zaledwie tygodniu nieobecności, a Emmett i Rosalie wkrótce po nich, na co wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Doktorek przywlekł ze sobą jeszcze jednego swojego znajomego, który wydał mi się wprost wybitnie intrygujący. Zawsze coś pociągało mnie w wariatach, a ten zdawał się być takim do kwadratu. Ciemnowłosy, nieco flegmatyczny wampir z Anglii otwarcie okazywał, że nie jest w stanie zdzierżyć naszej obecności, bo już samego Carlisle'a toleruje maksymalnie raz na stulecie, choć i tak w niewielkich dawkach. Podobno by go do nas ściągnąć, biedny doktorek musiał wymienić wszystkie przysługi, jakie wyświadczył mu przez ładnych dwieście lat swojego życia, a to i tak nie wystarczyło, by wymusić na Brytyjczyku odrobinę przychylności. Chyba nikt prócz mnie za nim nie przepadał. W kwestii Renesmee uwierzył nam na słowo, nie zgadzając się, by cokolwiek mu pokazała i mając przy tym taką minę, jakby obawiał się, że mała może zarazić go jakąś śmiertelną chorobą. Miałam wrażenie, że panicznie bał się przebywać w naszym domu i towarzystwie, ale jeszcze mocniej wzdrygał się przed tym, że wydarzy się coś ciekawego, czego mógłby nie zobaczyć. Volturich obawiał się jak święconej wody, lecz miałam wrażenie, że więcej niż uzasadnionego lęku jest w tym patologicznej niechęci do przedstawicieli jakiejkolwiek władzy i zwykłej manii prześladowczej. Niemal od razu, jak przybył, zaszył się na zagraconym strychu i zaczął gadać do siebie, co podsłuchiwałam z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy.

Rzecz jasna, wiedzą już, że tu jestem – mruczał, chyba naprawdę myśląc, że nikt go nie słyszy. – Nie ma teraz najmniejszych szans, żeby zataić to przed Arem. Będę się musiał ukrywać przed nim całe wieki, oto jak to się skończy. Na ich liście znajdą się wszyscy, z którymi Carlisle rozmawiał w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Nie mogę uwierzyć, że dałem się w to wciągnąć. Co za uroczy sposób na okazywanie sympatii swoim przyjaciołom.

Bezbłędny koleś.

Po nim za to do drzwi zapukała para gości lekko nieoczekiwanych...

Carlisle i Rosalie zaklinali się, że żadnemu z nich nie udało się skontaktować z Amazonkami, dlatego takim zaskoczeniem było, gdy pewnego dnia pojawiły się na progu. To były dwie najdziwniejsze kobiety, jakie widziałam w swoim życiu – o długich nogach, długich rękach z długimi palcami, długimi włosami splecionymi w warkocze i podłużnymi twarzami. Obie były ubrane w stroje uszyte topornie ze skór zwierząt, na co skrzywiłam się początkowo. Były niespokojne, dziwnie energiczne, co uznałam szybko za podszyte nerwowością, i jakieś takie... dzikie. Z całej tej różnorodnej gromady chyba najmocniej kojarzyły mi się z wampirami takimi, jak wyobrażają je sobie ludzie.

Zaś fascynujące w ich pojawieniu się było to, że przysłała je Alice. Nikt nie potrafił dojść do tego, w jakim celu nasza mała prekognitka pojechała do Ameryki Południowej. Tylko po to, by je znaleźć, czy może stało za tym coś jeszcze?

Od innych wampirów dowiedziałam się, że z egzotycznie wyglądającymi Zafriną i Senną powinna być jeszcze jedna kobieta, Kachiri, lecz z jakiegoś powodu Alice nalegała, by udała się gdzieś z nią. Amazonki pomimo raczej negatywnego pierwszego wrażenia ze spokojem wysłuchały historii Renesmee i obiecały stanąć po naszej stronie. Dopiero po jakimś czasie rozmowy zwróciłam uwagę na to, że praktycznie cały czas odzywa się tylko jedna z nich – Zafrina, obdarzona niezwykłym talentem do tworzenia sugestywnych iluzji. Senna milczała, lecz nie miałam wrażenia, że jest drugiej kobiecie podporządkowana, tak jak Kebi Amunowi. One po prostu się uzupełniały, jak jeden organizm, a skoro tylko jedna z nich została obdarzona mową, nie należało się z tym kłócić, bo to znaczyło, że druga i tak nie będzie miała do powiedzenia niczego więcej.

Talent Zafriny szybko wzbudził sensację wśród tych, którzy nie wiedzieli o nim wcześniej. Ja sama byłam oczarowana niesamowicie sugestywnymi obrazami, jakie mi pokazywała – pięknymi sceneriami rodem z tętniącej życiem amazońskiej dżungli, które były tak wyraziste, że ciężko było nie uwierzyć w ich prawdziwość, gdy dostawało się pod ich władanie. Dla Renesmee szybko stały jedną z najlepszych rozrywek. Widziałam, że Renesmee miała jakieś obiekcje względem ich wspólnych zabaw, jakby święcie wierzyła, że Amazonka miałaby ochotę dziewczynkę skrzywdzić pokazywaniem jej czegoś niestosownego, czego kompletnie nie potrafiłam pojąć, ale nic nie mówiła. W końcu dzięki temu, że ktoś zajął się jej słodkim brzdącem, miała czas na rzeczy ważniejsze...

A tymi ważniejszymi rzeczami była nauka walki, z którą nie można było dłużej zwlekać.

Pierwsza lekcja walki wręcz, do której ochoczo postanowiłam się przyłączyć, pamiętając zapasy z wampirami przez wojną z armią nowo narodzonych, niestety nie należała do szczególnie udanych.

Przemieniona w wilka starałam się zajść Edwarda od tyłu, skradając się i próbując wytłumić myśli za murem na tyle, na ile było to możliwe, a Bella szykowała się do zaatakowania go od przodu. Jak łatwo to było przewidzieć – Panna Nijaka, choć taka wspaniała w dosłownie wszystkim, za co się zabrała, długo w zwarciu nie wytrzymała. Zanim zdążyłam zareagować i rzucić jej się na ratunek, Edward powalił ją na ziemię, co trwało nie więcej niż dwie sekundy. Skoczyłam mu na plecy, chcąc pomóc Belli się wyrwać, co z pewnością by jej się udało ze względu na miażdżącą siłę młodego wampira, która nadal jej nie opuściła, lecz ryży, zamiast pozorować chęć dokonania na niej mordu, zerwał się na nogi i dał susa w bok, umykając przed moimi kłami. Obie od razu domyśliłyśmy się, że coś jest nie tak, bo zamiast kontynuować manewr, dosłownie skamieniał parę metrów od nas z nietęgim wyrazem twarzy. Za wszelką cenę próbował nawet nie patrzyć w stronę swojej żony, znalazłszy coś niezwykle intrygującego pomiędzy drzewami na przeciwległym skraju polany, którą wybraliśmy do ćwiczeń.

Przepraszam, Bello – powiedział tylko.

Nic mi nie jest. – Bella szybko pozbierała się z ziemi, pełna entuzjazmu. – Chodź, spróbujmy jeszcze raz.

Nie mogę.

Nadstawiłam ciekawie uszu, nie mogąc się powstrzymać od tego, by ciekawie przechylić łeb, jak szczeniak zasłuchany w głos swojego właściciela. Podejrzewam, że rozumiałam go w nie większym stopniu.

Jak to nie możesz? – zdziwiła się Bella, wyrażając moje wątpliwości na głos. – Dopiero co zaczęliśmy.

Nie odpowiedział, na co tylko wywróciłam oczami, już przeczuwając, że nie miałam do czynienia z żadną zabawą, tylko czymś tak nieznośnie słodkim i żałosnym, że powinnam się tego po nich spodziewać. Dlaczego ja się jeszcze nie nauczyłam?

Bella na sekundę zmarkotniała, jakby wzięła wszystko do siebie, jakby to swojej winy w tym upatrywała.

Słuchaj, wiem, że nie jestem w tym dobra – zaczęła, ruszając w jego stronę z błagającym wyrazem twarzy – ale jeśli mi nie pomożesz, to już na pewno nie zrobię żadnych postępów.

Ryży nie odpowiedział. Dziewczyna westchnęła ciężko i skoczyła na niego, pozorując atak. Nie zareagował, więc oboje przewrócili się na ziemię, aż wolałam cofnąć się na kilka kroków. Leżał pod nią jak kłoda, mogła więc bez przeszkód przycisnąć wargi do jego szyi, jakby szykowała się do ugryzienia.

Wygrałam! – obwieściła z satysfakcją. Zamerdałam entuzjastycznie ogonem, gdy obejrzała się na mnie w poszukiwaniu aprobaty.

Z Edwardem jednak coś naprawdę było nie tak, bo zmrużył tylko oczy i nic nie odpowiedział.

Edwardzie? O co ci chodzi? – Podniosła się z ziemi i otrzepała ubranie z niewidocznego kurzu, poważniejąc w jednej chwili. – Czemu nie chcesz mnie uczyć?

Nie chciał odpowiedzieć. Dopiero gdy zaskamlałam i zakręciłam się niespokojnie w miejscu jak pies, który szukał fragmentu dywanu odpowiedniego do tego, by na niego nasikać, wydusił:

Po prostu... nie mogę tego znieść. Emmett czy Rosalie wiedzą tyle samo, co ja. Tanya i Eleazar pewnie jeszcze więcej. Poproś o lekcje kogoś innego.

Szczęka opadła mi prawie na ziemię.

Ale to nie fair! – obruszyła się Bella. – Jesteś w tym dobry. Pomogłeś wcześniej Jasperowi – walczyłeś z nim i wszystkimi innymi też. Dlaczego nie ze mną? Co zrobiłam nie tak?

Westchnął jakoś tak smętnie, dzięki czemu rozpoznałam, że nadchodzi moment, w którym zostanę czymś tak osłabiona, że padnę tam, gdzie stoję, i przynajmniej do następnego dnia nie będę mogła się pozbierać.

Nie pomyliłam się.

Kiedy tak patrzę na ciebie w ten sposób, jakbyś była moim celem, kiedy analizuję pod różnym kątem, jak by cię tu zabić... – Urwał, nie mogąc przez dłuższą chwilę wydusić nic więcej. – To po prostu dla mnie zbyt prawdziwe. Nie mamy aż tyle czasu, żeby to, kto cię uczy, zrobiło jakąś różnicę. Każdy może przekazać ci podstawy.

Wtedy niemal już leżałam.

Poza tym, wcale ci to niepotrzebne. Volturi na pewno się zatrzymają. Przemówimy im do rozumu.

Wtedy właśnie po raz drugi pękła mi żyłka. Nie patrzyli w moją stronę, mogłam więc błyskawicznie naciągnąć sukienkę na nagie po przemianie ciało i wcisnąć się między nich, gdy tylko przebrzmiały te pseudooptymistyczne słowa.

Ty idioto! – wycedziłam, dźgając ryżego palcem w twardą jak kamień pierś. Szczerzyłam przy tym zęby, jakbym nadal była wilkiem, lecz nie zamierzałam się tym przejmować. – Zastanów się, co ty wygadujesz! Naprawdę myślisz, że się zatrzymają? Że będą chcieli negocjować? Wysłuchać was, skoro są święcie przekonani, że mają rację i należy się wam kara śmierci? Tak? Masz pewność?

Nie odpowiedział, ale po jego spojrzeniu poznałam, że wcale tak nie uważał.

No właśnie! – warknęłam. – Dopóki nie będziesz sam w to wierzył, daruj sobie, dobra? W tej sytuacji jedynym, co możemy zrobić, jest założenie, że pozostanie nam walczyć. A do tego każde z nas musi umieć to robić, dociera to do ciebie? Więc weź łaskawie dupę w troki i pokaż żonie, jak to się robi!

Nie mogę – burknął. – Znajdźcie sobie innego trenera.

Bella już nabierała powietrza, by zaprotestować, lecz nie dałam jej dojść do słowa. Złapałam ją za rękę i pociągnęłam stanowczo w stronę domu.

Dobrze! – zawołałam ostentacyjnie na odchodnym. – Chodź, Bells. Jestem pewna, że czeka na nas cała kolejka chętnych nauczycieli.

Okazało się, że miałam rację. Następne dni upływały nam na nauce walki wręcz, która szła mi o wiele lepiej, niż młodej wampirzycy. Miałam już w tym pewną wprawę, więc udawało mi się powalić prawie połowę z rwących się do zmierzenia ze mną wampirów. Z niektórymi miałam większe problemy, lecz nie było wśród nich kogoś, na kogo prędzej czy później nie znalazłabym dobrego sposobu. To tylko utwierdzało mnie w przekonaniu, że moja rasa jest właśnie do tego stworzona – instynktownie wiedziałam, w jaki sposób powinnam się poruszać, by umknąć silnym ramionom o konsystencji i temperaturze granitu, jak uderzyć zębami, by nie zrobić krzywdy sobie, tylko przeciwnikowi, jak wywinąć się, gdy ktoś zdoła mnie pochwycić. Czułam się tak, jakbym nie uczyła się niczego nowego, lecz przypominała sobie stopniowo umiejętności, które opanowałam do perfekcji, lecz nie miałam od bardzo długiego czasu okazji, by ich używać.

Wiedziałam, co to było. Dziedzictwo moich przodków. Coś, co każdy wilkołak miał we krwi, co dziedziczył po swoich dziadkach wraz z możliwością przemiany i chęcią przynależności do wilkołaczej watahy. Pomimo tego, że byłam jedyną taką dziewczyną w naszej historii, we mnie też to było, i to wcale nie jakoś głęboko. Gdy już wiedziałam, jak należy to zrobić, mogłam czerpać z tej skarbnicy wiedzy i doświadczenia w sposób niemal nieograniczony. Wielokrotnie namawiałam Jacoba, by się do nas dołączył, mojemu alfie jednak nie w głowie było odkrywanie swoich umiejętności, gdy mógł spędzać czas z Renesmee.

Bella nie miała tej mojej przewagi. Uczyła się praktycznie od podstaw, co dodatkowo komplikowało to, że obojętnie, jak by się starała, nadal miała to ograniczenie, że jeszcze niedostatecznie znała możliwości swojego wampirzego ciała. Ono wciąż było dla niej nowe i zaskakujące, więc niczym dziwnym było to, że potrzebowała pomocy w wykorzystywaniu swoich atutów. Lecz jeśli chodziło o lekcje panowania nad mocami tarczy...

Cóż, szło mi jeszcze gorzej niż Belli, a żadna z nas nie okazała się w tej dziedzinie wybitnie inteligentna.

No nie umiem! – wydarłam się na Zafrinę, gdy za jej sprawą kolejny raz musiałam odganiać się od gromady pająków. – Jak ja mam to zrobić? Mówiłam, że nie zawsze umiem osłonić nawet własne myśli!

Postaraj się bardziej – skwitowała moje narzekania Amazonka i kolejny raz zmrużyła oczy.

Rany, ja doskonale wiedziałam, że te pająki nie są prawdziwe. Ale i tak wydarłam się jak przestraszona dziewczynka, gdy zobaczyłam, że kolejny raz pojawiły się na moich rękach i nogach. Poskoczyłam i odruchowo spróbowałam się otrzepać, przeklinając.

Chwilami myślałam, że tysiąc razy bardziej wolałabym rażenie prądem, tak jak to Kate robiła z Edwardem, by zachęcić Bellę, żeby nauczyła się rozszerzać tarczę na innych.

Świetnie. Bella uczyła się ochraniać innych i czasem jej to nawet wychodziło, a ja nie umiałam ochronić samej siebie.

Przestań! Przestań! – krzyknęłam na Zafrinę, zaciskając mocno powieki. – Chwila przerwy, błagam!

Podczas walki nikt nie da ci chwili przerwy, obojętnie jak ładnie o nią poprosisz.

Tak, lubiłam tę kobietę, ale w takich momentach miałam nieodpartą ochotę, by przefasonować jej twarz.

Ale teraz nie jesteśmy podczas walki – wycedziłam. – Jezu, mam dosyć. Nie umiem tego, i koniec.

Może po prostu potrzebujesz większej motywacji? – Wampirzyca uśmiechnęła się nagle cokolwiek krwiożerczo i obejrzała się leciutko w stronę ćwiczących nieopodal Belli i Edwarda. – Edward, nie chciałbyś może...?

Po radosnym błysku w miodowym oku ryżego rozpoznałam, że owszem, chciałby.

Co wy kombinujecie? – jęknęłam, rozglądając się odruchowo za najlepszą możliwością wzięcia nóg za pas. Pech chciał, że dla oglądania naszych męczarni zgromadziły się tu chyba wszystkie pijawki z okolicy.

Edward już był tuż obok nas. Posłał w moją stronę ten swój pozornie beznamiętny uśmiech gwiazdy filmowej, błyskając idealnie białymi zębami. Gdy dodatkowo puścił mi oczko, byłam już pewna, że cokolwiek zaraz nastąpi, prawdopodobnie skończy się czyjąś śmiercią...

Cokolwiek kombinujesz, ty rudy patafianie... – zaczęłam, lecz wszedł mi w słowo:

Twój ulubiony kolor to różowy. Wstydzisz się tego od szóstego roku życia, odkąd to Emily, z którą się wtedy bawiłaś, powiedziała ci, że różowy jest dla lalek, a nie dla twardych kobiet.

O kurde...

Przestań – warknęłam.

Pierwszy raz całowałaś się, gdy miałaś osiem lat. Hubert był od ciebie rok starszy i specjalnie schowaliście się za firanką, żeby nie nakryli was rodzice...

Przestań... – Tym razem moje warknięcie o wiele mocniej przypominało wilcze.

Pech chciał, że dwuletni wówczas Seth bawił się nieopodal i szarpnął za firankę, chcąc zobaczyć, co robicie. Zerwała się razem z ramą i wszyscy zgromadzeni w pokoju – a było ich sześcioro – was zauważyli.

Won z mojej głowy! – wrzasnęłam, zaciskając dłonie w pięści.

Mur. Gdzie jest mój pieprzony mur?!

Spałaś przy zapalonym świetle do piętnastego roku życia.

Zamknij się!

Wyobraziłam sobie każdą cegiełkę tak dokładnie, jak tylko potrafiłam. Szybko zaczęłam składać je do kupy, wyobrażając sobie, że zamykam w tworzonym przez nie kręgu wszystkie swoje myśli.

Lubiłaś jeść zupki dla niemowląt do dziewiątego roku życia i imprezy urodzinowej, gdy twoje wścibskie koleżanki znalazły je w szafce w kuchni.

Kurna! Za murem postawiłam dodatkowo potężny regał i zamknęłam wszystkie myśli w szufladkach. Każdą z szufladek zamknęłam na klucz, który wypieprzyłam gdzieś za siebie.

Masz wyjść z mojej głowy – syknęłam przez zaciśnięte zęby. – Teraz.

Gdy miałaś czternaście lat... – Nagle rudy zmarszczył brwi w skupieniu. – Hm. Chyba ci się udało. Nie mogę już nic przeczytać.

Masz szczęście – burknęłam – bo jeszcze chwila, a musiałabym was wszystkich pozabijać...

Po tym, jak udało mi się osłonić swoje myśli – i stanowczo odmówiłam zdjęcia bariery, by próbować podnieść ją jeszcze raz – doczekałam się chwili wytchnienia, którą postanowiłam spożytkować na przyglądanie się męczarni Belli. Moim zdaniem miała ona dokładnie ten sam problem, co ja – brakowało jej odpowiedniej motywacji. Owszem, martwiła się o traktowanego prądem Edwarda (chociaż ja tam szczerzyłam się jak głupia za każdym razem, gdy się krzywił), ale wciąż operowanie tarczą wychodziło jej raczej kiepsko. Kate na szczęście po jakimś czasie musiała wpaść na ten sam pomysł i do zabawy zatrudniła... Renesmee.

Poważnie, miałam nadzieję, że krew się poleje. W obronie swojego dziecka Bella potrafiła na krótką chwilę zamienić się w prawdziwą żądną krwi wampirzycę... Niestety do niczego równie spektakularnego nie doszło, gdyż okazało się, że można załatwić sprawę pokojowo: rozjuszając Bellę na tyle, by osłoniła szczelnie córkę i sprawdzając, czy Edward jest w stanie odczytać jej myśli. Na krótką chwilę udało się nawet naszej kochanej Pannie Nijakiej objąć swoim ochronnym parasolem większą liczbę osób w pobliżu, lecz widać było gołym okiem, że zbyt mocno ją to męczy, by mogło okazać się skuteczne na dłuższą metę. Potrzebowała ćwiczeń... a mogliśmy wcale nie mieć na to czasu.

Chwilę jeszcze obserwowałam słodzące naszemu cukiereczkowi wampiry, zanim ostatecznie nie postanowiłam poszukać sobie innego zajęcia. Traktowanie Belli jak największego skarbu na świecie, choć nie zrobiła wcale niczego aż tak fenomenalnego, i głaskanie jej po główce z zapewnieniem, że jest najlepsza i jedyna w swoim rodzaju było zwyczajnie ponad moje siły. Chwilę kręciłam się w pobliżu domu, przemieniwszy się w wilka. Nawet nie wiedziałam, jak to się stało, że odruchowo zataczałam wokół rezydencji coraz szersze kręgi, powoli wracając na standardową ścieżkę naszych wilczych patroli. Już od jakiegoś czasu je zaniedbywałam, więc może by teraz nadrobić...?

Pech chciał, że dosłyszałam zamieszanie od strony podjazdu.

Czy to Alice was przysłała? – spytał tam ktoś niepewnie, lecz na tyle głośno, by poniosło się to daleko i bez przeszkód dotarło do moich wrażliwych wilczych uszu.

Czyżby kolejni niezapowiedziani goście?

Popędziłam ku domowi i wypadłam z zarośli w tym samym momencie, co reszta do tej pory obserwująca trening Belli.

Stojący w drzwiach mężczyźni byli niscy i drobni, tak że zupełnie nie budziliby respektu, gdyby nie bijąca od nich aura pewności siebie, jaką może zapewnić jedynie kilka setek na karku. Wyglądali jak swoje przeciwieństwa – jeden miał czarne włosy, drugi tak jasne, że aż niemal białe. Ich skóra wyglądała na cienką, suchą i delikatną w porównaniu z resztą wampirów, jakie do tej pory widziałam. Ubrani byli raczej współcześnie, choć z pewną nutą inspiracji minionymi wiekami. Jeden z nich odwrócił się, słysząc mnie za plecami, przez co mogłam zauważyć, że jego oczy mają bardzo ciemny kolor.

Nikt nas nie przysłał – powiedział, gdy uznał, że wielki wilk odcinający mu drogę ucieczki nie stanowi dla niego zagrożenia. Nie powiem, to mnie jeszcze mocniej zaniepokoiło.

W takim razie, co was tutaj sprowadza? – drążył Carlisle, siląc się na swoją zwykłą uprzejmość, lecz nie mogąc powstrzymać lekkiego zniecierpliwienia w głosie.

Wieści szybko się rozchodzą – odparł drugi z wampirów. – Dotarły do nas pogłoski, że Volturi zmawiają się przeciwko wam. I że nie zamierzacie zmierzyć się z nimi samotnie. Jak widać, były to pogłoski prawdziwe. To niezwykłe zgromadzić tyle wampirów w jednym miejscu. Chcieliśmy zobaczyć to zanim wtrącą się wyverny.

Nie zamierzamy rzucać Volturim rękawicy – oświadczył stanowczo Carlisle. – Zaszło pewne nieporozumienie, to wszystko. Owszem, to bardzo poważne nieporozumienie, ale mamy nadzieję, że zdołamy sprawę wyjaśnić. Ci, których tu zastaliście, to nasi świadkowie. Musimy tylko doprowadzić do tego, by Volturi nas wysłuchali. Nie zrobiliśmy...

Nie dbamy o to, czy rzeczywiście dopuściliście się tego, o co was oskarżają – przerwał mu pierwszy z przybyszów. – Nie interesuje nas, czy złamaliście prawo, czy nie.

Niezależnie od tego, jak odrażająca miałaby to być zbrodnia – dodał drugi.

Tysiąc pięćset lat czekaliśmy na to, by ktoś wreszcie sprzeciwił się tym włoskim szumowinom. Jeśli istnieje choćby nikłe prawdopodobieństwo, że stracą władzę, chcemy być tego świadkami.

Być może nawet pomożemy wam ich pokonać. Jeśli tylko uznamy, że macie szansę odnieść sukces. I o ile wyverny nie zechcą zrobić z tym porządku znacznie wcześniej.

Mieli tak podobne głosy i tak doskonale się uzupełniali, że gdybym ich nie widziała i nie miała tak dobrego słuchu, z pewnością mogłabym uznać, że to mówi jedna osoba.

Tylko te wyverny... Dlaczego musiały przewijać się we wszystkich poważnych rozmowach?

Bello? – odezwał się Edward.

Na jego słowa młoda wampirzyca wyszła do nas, niosąc na rękach Renesmee. Większość odnoszących się wrogo do przybyszów wampirów zgromadziła się wokół, gotowa w razie potrzeby bronić dziecka. Ja sama zbliżyłam się na kilka dodatkowych kroków, tak że z pewnością musieli czuć mój gorący oddech na karkach.

Dostrzegłszy dziewczynę, wampir z ciemnymi włosami uśmiechnął się absurdalnie szeroko i puścił oczko do doktorka.

No, no, Carlisle'u. Niegrzeczny z ciebie chłopiec, nie ma co.

Ta mała nie jest tym, za co ją masz, Stefanie.

Niech ci będzie – uznał blondyn. – Jak już mówiliśmy, nam tam jest wszystko jedno.

W takim razie, Vladimirze, zapraszamy, abyście zgodnie ze swoją wolą pozostali z nami jako obserwatorzy. Chciałbym jednak podkreślić, że tak jak już mówiłem, nie mamy w planach zaatakowania Volturich.

Będziemy trzymać za was kciuki – zaczął Stefan.

I liczyć na to, że nam się poszczęści i wyverny jednak nie postanowią się wtrącić – dokończył Vladimir.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz