Mało nie rozdarłam sukienki, gdy
ściągałam ją z siebie w niezdrowym pośpiechu. Przez całe moje
ciało przebiegały ogniste dreszcze, już dawno nie czułam się tak
rozchwiana, tak bliska tego, by nieopatrznie wypuścić siedzącego
we mnie wilka z wyimaginowanych sideł o wiele za wcześnie, niż
należało. Moment, gdy nareszcie porosłam szarą sierścią i
opadłam na cztery silne łapy, powitałam westchnieniem ulgi.
Wydawało mi się, że wszyscy na
mnie czekali. W bezpośrednim pobliżu wyczuwałam aż gotującego
się z niecierpliwości Setha, lecz tuż obok niego znajdowało się
kolejnych kilka umysłów wilków ze sfory Sama. Nikt nie uciekł z
posterunku, nikt nie myślał nawet o tym, by w takim momencie
zadecydować o powrocie do domu – wszyscy z niecierpliwością
gotowali się, by usłyszeć moje sprawozdanie.
Nie dziwiłam się. Od tego, czego
się dowiedziałam, mogło zależeć życie nas wszystkich... I
zależało. Choć nie mogłam powiedzieć, by jak na razie
zapowiadało się szczególnie optymistycznie.
– Co ma znaczyć, że nie
zapowiada się szczególnie optymistycznie? – Embry
błyskawicznie wyłapał z moich myśli to, co bezskutecznie jak
widać usiłowałam ukryć.
No dobra, w sumie i tak by się
wszystkiego dowiedzieli...
– Powiem tak: Denalczycy są w
porząsiu, ale wątpię, by ich obecność jakoś szczególnie nam
pomagała – stwierdziłam. Nagle zorientowałam się, że
konieczność opowiedzenia wszystkiego we w miarę ułożony sposób
napawa mnie jeszcze większym lękiem, niż duszenie tego w sobie.
Bałam się...
Właściwie to czego się bałam?
Ich reakcji? A co oni mogli mi zrobić? Cokolwiek się stało lub nie
stało, nie było nigdzie mojej winy, prawda? Fakt, mogłam w kilku
sytuacjach być nieco milsza lub delikatniejsza, ale nikt tu chyba
nie zamierzał urządzać mi wykładów z dobrego wychowania, gdy
mieliśmy na głowie tysiąc o wiele ważniejszych spraw niż to, że
najwyraźniej nie rozumiałam, co czaiło się za określeniem
„savoir-vivre”.
– A to już z pewnością –
wyrwało się Paulowi, lecz umilkł szybko, gdy wszyscy jak na
komendę posłali w jego stronę zgodne „zamknij się, Paul”.
– Obawiam się, że tobie nic
do tego, kolego – burknęłam z urazą, pusząc się gniewnie.
Gdyby stał w zasięgu wzroku, posłałabym w jego stronę piękny
uśmiech z ostrych jak brzytwy wilczych zębisk, a tak musiałam
zadowolić się jedynie wizualizacją międzynarodowego znaku
przyjaźni.
Ignorując bijące od strony wilków
oburzenie – chyba ci co porządniejsi nie mogli wyjść z podziwu,
że nawet w takiej sytuacji niektórzy z nas nie potrafią
powstrzymać się od dosrywania sobie nawzajem – skierowałam się
w stronę ledwo widocznej między wysokimi drzewami i gęstymi
krzewami drogi biegnącej przez las. Warkot silnika słyszałam już
od jakiegoś czasu, podobnie jak wszyscy zgromadzeni w salonie
Cullenów, postanowiłam więc przyjrzeć się parze
niezapowiedzianych gości i w spokoju zastanowić się, czy powinnam
pozwalać im parkować, czy jednak przynajmniej dla zasady uderzyć
bokiem w auto tak, by przekoziołkowało w powietrzu przynajmniej
parę razy.
– Leah, jesteś aż do przesady
zdenerwowana – zwrócił mi uwagę Sam. – Nawet dowcip
masz mniej cięty niż zwykle. Co tam się stało? Prosto, szybko i
po kolei, jakbyś tak mogła. Wszyscy na to czekamy.
Z początku zamierzałam z pełną
swoją godnością wytłumaczyć, co sądziłam o tym, że czasami
odzywał się do mnie w ten sposób, lecz udało mi się falę
zalewających umysł słów przerobić na cedzone między kłami
warknięcie. Chcąc nie chcąc, musiałam przyznać mu rację.
Uważałam się przecież za taką odważną i samodzielną, a tu co?
Nawet na składne sprawozdanie nie było mnie stać, tylko wściekałam
się, gdy ktoś mnie o coś osądzał, słusznie zresztą?
Zatrzymałam się kilka metrów od
drogi i odprowadziłam wzrokiem czarny samochód, starając się nie
krzywić ostentacyjnie od mdlącego, słodkiego zapachu,
charakterystycznego dla nieśmiertelnych. Szczerze mówiąc, to
najmocniej ze wszystkiego kojarzył mi się z rozkładającymi
zwłokami... i miodem. Kiepskie połączenie, jeśli zależało ci na
tym, by obiad pozostał w żołądku.
Ciekawa byłam, czy mnie wyczuli.
Pewnie tak – stałam przecież naprawdę blisko – lecz nie dali
nic po sobie poznać. Być może zostali już wcześniej uprzedzeni,
że Cullenowie zorganizowali sobie pupila. Czy tam trzech.
– Leah? – Seth już
niemal chodził w kółko, tak się denerwował moim myśleniem o
niczym. – Powiesz coś wreszcie?
– Nadal czekamy – poparł
go Paul. Wciąż nie rozumiałam, jak to się działo, że dzięki
mnie obie sfory mogły słyszeć się nawzajem, ale jak widać
połączenie to wciąż działało bez zarzutu. Znowu przez moment
poczułam się jak nadwyrężony kabel telefoniczny.
– Już, już, po prostu... –
Przymknęłam ślepia i wycofałam się ostrożnie w głębsze
zarośla, nie chcąc dłużej pozostawać na widoku. Znowu poczułam
napływającą falę lęku. Może po prostu obawiałam się, że
wypowiedzenie kiepskich prognoz sprawi, że staną się prawdziwsze?
Może do tej pory nie wierzyłam, by to mogło skończyć się aż
tak źle?
– Nie powiem, faktycznie nie
brzmi to optymistycznie – mruknął Collin, zamieniając się w
słuch.
Nie, nie brzmiało. Miało swoje
dobre strony, lecz jednocześnie urzeczywistniało fakt, że... nie
mamy większych szans na wyjście z tego cało. Nie wszyscy.
Cullenowie mieli jakąś tam nadzieję, próbowali wierzyć, że
Volturi zechcą jednak ich wysłuchać, zanim przejdą do rzeczy,
ale... chyba sami nie do końca uznawali tę opcję za prawdopodobną.
Nagle poczułam, że w
przeciwieństwie do wszystkich innych trudnych dla mnie sytuacji, tym
razem nie chcę być sama. Pragnienie czyjegoś towarzystwa –
towarzystwa potężnego wilczego stada, które mogło dać mi na
przynajmniej kilka chwil poczucie bezpieczeństwa i siły, której
nikt nie powinien rzucać wyzwania – było wręcz obezwładniające.
Poddając się temu czemuś, co chyba naprawdę było zakorzenionym
gdzieś głęboko we mnie wilczym instynktem, pozwoliłam, by
niewidzialne sznurki pociągnęły za moje łapy i skierowały w
stronę granicy ziem Cullenów i Quileute'ów.
– Dobra, no to po pierwsze
– odezwałam się wreszcie, biorąc na odwagę. – Denalczycy
wcale nie są krwiożerczy – nie bardziej od naszych znajomych
pijaweczek – i zadeklarowali chęć pomocy. Na początku lekko się
rzucali, myśleli, że Nessie to nieśmiertelne dziecko, lecz gdy już
ją lepiej poznali, zaczęła się dozgonna miłość. – Każdą
informację ubarwiałam dodatkowo podesłaniem konkretnego
wspomnienia. Zawsze miałam doskonałą pamięć, dzięki czemu nikt
nie mógł narzekać na brak odpowiednich szczegółów w relacji. –
Od razu widać, że czują się winni przez to, co zrobiła Irina.
Spora część ich pomocy to właściwie chęć zadośćuczynienia
niż cokolwiek innego. Nie stawią się tylko jako świadkowie, ale
będą też walczyć, o ile zajdzie taka potrzeba. Znaczy się... gdy
zajdzie.
– Czyli, jak rozumiem, nikt nie
ma wątpliwości, że dojdzie do bitwy? – dopytał poważnym
głosem Sam. Choć doskonale nad sobą panował, zdenerwowanie reszty
sfory studząc spokojem i praktycznością, ukrywanie strachu i
wątpliwości nie szło mu aż tak dobrze, jak mógł przypuszczać.
– Nieśmiało coś przebąkują,
budują z grubsza jakiś plan, według którego mamy zrobić
wszystko, by Volturi zechcieli najpierw nas wysłuchać. Są pewni,
że gdy już to zrobią, gdy poznają Renesmee i pozwolą jej na
użycie swojego talentu, by o sobie opowiedziała, nikt nie będzie
miał wątpliwości, że wojna jest niepotrzebna, tylko że... –
z trudem przełknęłam ślinę. Nie przypuszczałam, że w myślowym
gardle też może zaschnąć – chyba nikt nie wierzy w to, że
coś takiego się uda. Jeśli dobrze zrozumiałam, ci cali Volturi to
dość impulsywni goście.
– Czyli gra będzie toczyć się
o to, by kupić jak najwięcej czasu – podsumował Quil. –
To wcale nie brzmi na takie trudne.
– Ale chyba takie będzie,
skoro wszyscy aż tak trzęsą gaciami – ostudziłam jego
nadzieję. – Te pijawki mają tak o kilkaset lat więcej niż
najstarsi z nas. Chyba można spokojnie założyć, że znają się
na tych sprawach lepiej niż my.
– A Jacob?
Zawahałam się. Przez chwilę nie
miałam pojęcia, czego ode mnie oczekują.
– Co Jacob? – spytałam
głupio. – Jacob jak to Jacob. Zadeklarował, że zrobi
wszystko, by pomóc. Że będzie walczył. Decyzję, co zrobić z
resztą watahy, zostawił tobie, Sam.
– O to mi właśnie chodziło
– potwierdził alfa, zamyślając się. – Ciekawiło mnie,
czego oczekuje po nas. Jaką według niego mamy podjąć decyzję.
– Nie może przecież decydować
za wszystkich – zdenerwował się Seth. Wyczułam, że był
gdzieś niedaleko – dobrze słyszałam głuche uderzenia jego łap
i szelest gałęzi, gdy przedzierał się przez gęstsze zarośla. –
Już wystarczająco wiele razy powiedział, że nikomu nie
odbierze wolnej woli. Ja pójdę do walki razem z nim, dla mnie to
oczywiste, ale to od was zależy, czy jesteście z nami.
– Zabrzmiało to trochę tak,
jakbyś z góry zakładał, że wszyscy umyjemy ręce –
zdenerwował się Embry. – Jake to nasz brat, nie możemy go tak
po prostu zostawić.
– Ale to mimo wszystko nie
nasza walka – zaprotestował Jared.
– Nie istniało przypadkiem
prawo, według którego należało bronić wpojenia swojego brata za
wszelką cenę? – włączył się Paul. – Ty z pewnością
oczekiwałbyś naszej pomocy, gdyby sprawa rozchodziła się o Kim.
– Możemy nie wciągać do tego
Kim? – Dwa basiory wyszczerzyły na siebie wściekle zębiska,
nie przejmując się tym, że moment był cokolwiek nieodpowiedni, by
wyjaśniać sobie takie sprawy.
– Przecież tu chodzi o to
samo. Wiem, że byś jej nie porzucił i był na nas wściekły,
gdybyśmy...
– Spokój! – huknął na
nich Sam. Czarny basior wcisnął się między dwa mniejsze wilki,
skupiając na sobie ich uwagę. – Jeszcze tylko tego brakuje,
byśmy mieli teraz walczyć między sobą! Wysłuchajmy do końca i
dopiero wtedy podejmijmy decyzję, w porządku? Leah, czego oczekuje
Jacob?
– Właściwie to... niczego.
– Zmieszałam się nieco. Nagle to, że nie spytałam o to mojego
nowego alfy wprost, wydało mi się zaniedbaniem niemożliwym do
wybaczenia. – Nie powiedział mi. Wydaje mi się, że liczy na
waszą pomoc, ale... nie jest pewien, czy się na nią zgodzicie.
– Musi zdawać sobie sprawę z
tego, jaka to trudna decyzja – warczał Sam. – Jestem
odpowiedzialny za to stado. Muszę się nad tym zastanowić. Z
jednej strony nie wydaje mi się, by rzucenie was do walki, którą
wszyscy z góry uznają za przegraną, to dobry pomysł. Rozsądek mi
podpowiada, że nie powinienem poświęcać wszystkich dla dobra
jednego, rozumiecie to chyba? Lecz z drugiej strony... nie umiem
przejść obojętnie nad tym, że coś takiego ma wydarzyć się na
naszych ziemiach. Nie możemy dopuścić, by rozpętała się tutaj
krwawa wampirza wojna, a żadne z nas nie miałoby jej przynajmniej
na oku. Ponadto zdaje mi się, że mimo wszystko możemy sporo wnieść
do samej walki. Zawsze jest szansa, że dzięki naszemu
wstawiennictwu Volturi zawahają się na odpowiednio dużo czasu i...
– Nie chcę cię martwić, ale
Denalczycy uważają zupełnie inaczej – wtrąciłam się
nieśmiało. Choć znajdowałam się jeszcze daleko od granicy i nie
poczułam bezpośrednio na sobie siły spojrzenia dominującego
wilka, mimowolnie położyłam uszy płasko na łbie, pewna, że to,
co zaraz powiem, nie przypadnie nikomu do gustu. – Nie podeszli
do naszej obecności z jakimś przesadnym szczęściem. Uważają nas
za niedoświadczone szczeniaki. Tak to określili: „to wasze życie.
Róbcie z nim, co chcecie”. Chyba takie słowa by nie padły, gdyby
uważali nas za jakichś szczególnych mocarzy.
– Nie wiedzą, do czego
jesteśmy zdolni – wycedził Brady, jak każdy młody wilk z
łatwością poddając się wściekłości pod byle pretekstem.
– Tak też im właśnie
powiedziałam – przyznałam, wkładając w swoje słowa jak
najwięcej łagodności. Szczeniak naprawdę mocno się zdenerwował,
a zdecydowanie nie chciałam, by akurat teraz stracił panowanie nad
sobą i przemienił się w człowieka. Mnie samej często się to
zdarzało w gorszych chwilach, więc doskonale wiedziałam, jak ma
się problem. – Ale nie wydawali się przekonani.
– Walczyliśmy przecież z nowo
narodzonymi całkiem niedawno – zaprotestował Jared. –
Wiemy, jak należy postępować z wampirami.
– To było coś zupełnie
innego. – Cieszyłam się, że Sam zabrał głos i ja nie
musiałam tego tłumaczyć. – Tym razem będziemy mieć do
czynienia z zorganizowaną, utalentowaną grupą. Grupą, która
potrafi toczyć wojny i ma za sobą setki lat doświadczenia.
– Ale tam jest Jacob. Mamy go
tak zostawić? – ponownie włączył się Seth. – To
znaczy, ja go nie porzucę. Oczywiście, że pójdę razem z nim, ale
wy? Bylibyście w stanie wybaczyć sobie, gdyby coś mu się stało?
– Przede wszystkim musimy mieć
na uwadze dobro naszego plemienia. Jeśli poświęcenie Jacoba ma je
zagwarantować, tylko jedna decyzja może być słuszna. Nie zdołamy
ochronić naszych bliskich, jeśli polegniemy wszyscy.
Choć było to cholernie nieczułe,
zwłaszcza że wypowiedziane spokojnym, pozornie pozbawionym emocji
głosem, musiałam przyznać sforze Sama rację. Poświęcenie Jacoba
może i byłoby dla niego okrutne, może i w pewien sposób byłoby
zdradą naszego brata i Cullenów, którzy również na nas liczyli,
ale prawda była taka, że gdybyśmy wszyscy polegli, to nie miałby
kto chronić naszych rodzin. Istnieliśmy po to, by strzec naszego
plemienia i nie mogliśmy tak po prostu podążać za tym, co
podpowiadało nam serce, skoro rozum bił tu wręcz na alarm.
Ale...
– Wiem, że nigdy sobie tego
nie wybaczysz, Sam – syknął Seth, zatrzymując się tak
gwałtownie, że aż wyżłobił pazurami kilka głębokich śladów
w pokrytej warstwą śniegu ziemi. Ja poleciałam siłą bezwładu
następnych kilka metrów i dopiero po chwili zorientowałam się, w
czym rzecz – tutaj była granica. Wpadłam na ziemie należące do
sfory Sama, zaś mój brat najwyraźniej nie miał w planach się na
nie wybierać. Obejrzałam się na niego przez grzbiet, usiłując
zachęcić wzrokiem do tego, by poszedł za mną, lecz wybrałam
sobie na to kiepski moment, gdyż w jego złocistych oczach błyskała
właśnie wściekłość. Wściekłość na nikogo innego, jak Sama.
– Będziesz musiał już zawsze radzić sobie ze świadomością,
że go tak po prostu zostawiłeś. Chcesz tego? – drążył,
szczerząc wściekle kły.
– A ty chcesz tego, by nasze
plemię pozostało zupełnie samo? Odsłonięte, bezbronne, tylko
dlatego, że nie potrafiliśmy pokierować się rozsądkiem? –
odparował Sam, kłapiąc wściekle zębami.
– Zaniechanie pomocy to po
prostu świństwo, Sam.
Nie poznawałam swojego własnego
brata. Gdzie podział się ten lekko śmieszny w swoim uporze
czternastolatek o złotym sercu? Ten zbyt dumny, zbyt dojrzały jak
na swój wiek, potwornie optymistyczny, wiecznie uśmiechnięty
dzieciak, który nawet z otwartym złamaniem obojczyka potrafił
zachować dobry humor? Widziałam w nim kogoś zupełnie innego.
Widziałam przedwcześnie dojrzałego wilka o dumnym, stanowczym
wyrazie pyska, który gotów był skoczyć w najgorętszy ogień za
tymi, którym poprzysiągł ochronę. Widziałam kogoś, kto nie
odstępował od własnych przekonań, kto trwał przy tym, co dobre
za wszelką cenę...
Byłam pewna, że gdyby Sam
znajdował się w tamtej chwili w pobliżu, piaskowy wilk mógłby
rzucić mu się do gardła.
– Zrobisz to, co uznasz za
słuszne, Seth. – Sam próbował nie okazać po sobie, jak
wielkie wrażenie zrobił na nim ten wybuch. – Ale ja nie mogę
tak szybko podjąć decyzji, od której zależy życie nas
wszystkich. Wybacz, ale po prostu nie mogę. Też chciałbym dla
Jake'a jak najlepiej, marzę o tym, by wszystko dobrze się
skończyło, ale... nie mogę dopuścić, by to marzenie mnie
zaślepiło. Mam nadzieję, że to zrozumiesz.
Seth zjeżył się cały na
grzbiecie i cofnął parę kroków, drapiąc ziemię w bezsilnej
wściekłości. Bałam się w tamtej chwili podchodzić bliżej
niego. Nie ufałam mu. Mimo wszystko mój brat był przecież
wilkołakiem, i to naprawdę młodym wilkołakiem rzuconym w świat
dorosłych jedynie dzięki mnie i szokowi, jaki przeżył, gdy
przemieniłam się przy nim i ojcu. Choć zwykle panował nad sobą
doskonale, nie chciałam badać, gdzie przebiega cienka granica, za
którą ostatecznie puszczały mu nerwy. Przerósł mnie jakiś czas
temu, stał się bardziej muskularny – gdyby postanowił mnie
zaatakować, by wyładować emocje, istniało ryzyko, że zrobiłby
mi porządną krzywdę. Wstyd mi było się do tego przyznać, ale
fakty pozostawały faktami: byłam najmniejsza i najsłabsza w całej
sforze i nic nie miało tego zmienić.
– Seth, uspokój się –
szepnęłam tylko, odwodząc uszy do tyłu i lekko opuszczając się
na łapach. Starałam się wyglądać tak łagodnie i tak
uspokajająco, jak to było tylko możliwe. – Posłuchaj do
końca. Podejmiemy decyzję wspólnie, gdy już wszystko omówimy, w
porządku?
– Ja nie muszę podejmować
żadnej decyzji! – prychnął oglądając się na mnie z
pogardą. Biła od niego wściekłość i rozczarowanie – nie mógł
uwierzyć, że nie zajmowałam jego stanowiska, tylko gotowa byłam
poprzeć Sama. – Ja już wiem, co zrobię. A to, czy wy
będziecie mieć na tyle jaj, by iść z nami, to już wasza sprawa.
Mam was gdzieś. Ja nie należę do tego stada. I coraz bardziej się
z tego cieszę.
– Seth, jeszcze nie
opowiedziałam wszystkiego – spróbowałam jeszcze raz, ale nie
zamierzał mnie słuchać.
– Obejdzie się. Wypytam
Jacoba. – Odwrócił się stanowczo i zanim zdążyłam jeszcze
coś powiedzieć, skoczył między drzewa, szybko znikając mi z
oczu. Wciąż słyszałam jego myśli, lecz znajdowałam w nich tyle
chaosu i złości, że szybko zrezygnowałam z prób zrozumienia ich.
Z tego zwyczajnie nie szło wyczytać niczego wartościowego.
– Świetnie – podsumował
gorzko Jared. – Ktoś jeszcze chce się obrazić, to niech zrobi
to teraz.
– Przejdzie mu –
westchnęłam. – Jakoś nie mam co do tego wątpliwości. Pogada
z Jacobem i zaraz wchłonie w siebie jego zdanie. Przecież patrzy w
niego jak w obrazek.
– Jakoś nie wchłonął w
siebie jego zdania, gdy Jake kazał mu wracać do nas –
zaszydził Paul.
– To była zupełnie inna
sytuacja. Teraz może spróbujmy się tym nie przejmować, co? Bo
jeszcze nie skończyłam.
Kilka mało entuzjastycznych
pomruków zachęciło mnie do podjęcia sprawozdania. Ponownie
puściłam się biegiem w stronę sfory. Wyczułam, że na milczącą
komendę Sama wszyscy również ruszyli się z miejsc i postanowili
wyjść mi naprzeciw. W pewien sposób mile mnie połechtało to, że
nadal mieli mnie za jedną z nich.
Musiałam się uspokoić, zanim
wzięłabym się za dalszą opowieść. I tak nerwy miałam napięte
jak postronki, a reakcja Setha tylko dodatkowo mnie rozstroiła.
Zorientowałam się, że potrzebuję bliskości wilków jeszcze
silniej niż przed chwilą. Jakby byli dla mnie powietrzem, bez
którego nie mogłam żyć...
Wilki to w końcu zwierzęta stadne,
prawda? Nie powinno być dla mnie niczego dziwnego w tym, że nie
wytrzymałam długo bez nich. Mogłam sobie być samotniczką, mogłam
źle czuć się w obecności Sama i za nic nie chcieć mieć dostępu
do jego myśli – ani żeby on mógł tak po prostu grzebać w moich
– ale i tak coś niezmiennie mnie do nich przyciągało.
Świat był piękny. Pomiędzy
starymi świerkami o gałęziach obwisłych od obfitych śnieżnych
czap migotały skrawki idealnie szarego nieba. Biały puch migotał
jak najdroższe kamienie, a łapy zapadały mi się w nim miejscami
aż do wilczych kostek. Było cicho, spokojnie – zupełnie jakby
cała przyroda zamarła, ukołysana do snu delikatnym, mroźnym
wiatrem i ciężarem puchowej kołdry.
Jak mogło być tak cudownie, gdy
szykowaliśmy się na śmierć? Czy to było w porządku? Czy nie
lepiej byłoby nam odnaleźć się w sytuacji, gdyby padał deszcz i
nie śnieg, tylko błoto sięgało po kostki?
– W zasadzie mamy jeszcze dwa
problemy, które wypadałoby omówić – odezwałam się
wreszcie. – Pierwszym z nich jest bardzo interesująca rozmowa o
talentach. Według Eleazara – koleś ma talent, który pozwala mu
rozpoznać inne talenty – Bella jest tarczą. Mentalną, czy jak to
tam nazwali. Podobno gdyby nauczyła się jakoś nad tym panować,
zwiększyłoby to nasze szanse.
– Mam nadzieję, że będzie
ćwiczyła? – dopytał Brady. – Brzmi to dość...
potężnie.
– Sądząc po reakcjach innych,
pewnie jest potężne. Zablokowała nawet porażenie prądem. –
Skrzywiłam się lekko. – Ja już wprawdzie nie, ale...
– Co ale? – zdenerwował
się Jared, gdy się zawahałam. – Co ty nam chcesz właśnie
powiedzieć?
– Tylko to, że
najprawdopodobniej też jestem tarczą – wyrzuciłam z siebie
najszybciej, jak tylko mogłam. – O wiele słabszą i nawet nie
wiadomo, czy będę mogła to jakoś rozwijać, ale specjalista od
talentów mówi, że coś tam we mnie jest, więc...
Wszyscy dosłownie oniemieli.
– To by było naprawdę ciekawe
– przyznał wreszcie Sam. – Tylko że to wszystko, co nam
powiedziałaś, jak na razie brzmi optymistycznie. Dlaczego uważasz,
że tak nie jest?
Wypadłam właśnie na sporą,
podłużną polanę. Sfora Sama w tym samym momencie pojawiła się
między drzewami po drugiej stronie – na mój widok wyskoczyli na
otwartą przestrzeń. Zebraliśmy się w ciasny okrąg, przywitaliśmy
serdecznie, dając na moment dojść do głosu temu czemuś, co chyba
można było nazwać „wilczą naturą”. Merdaliśmy ogonami,
ocieraliśmy się o siebie, chłonęliśmy swoje ciepło i
pokrzepiającą bliskość.
Ale to, co miałam powiedzieć, nie
pozwalało mi się w pełni zrelaksować.
– Pora na najgorsze –
jęknęłam. Jak ja cholernie chciałam móc tę scenę jakoś
przewinąć, by mieć to nareszcie za sobą... – Eleazar doszedł
do odrobinę nieprzyjemnych wniosków. – Jak najdokładniej
przywołałam wspomnienie rozmowy. – Według niego całkiem
prawdopodobne jest, że Volturi rozpętują wojny z wampirami nie
dlatego, że te faktycznie popełniają jakieś zbrodnie, tylko by
pozyskać ich talenty. Jasno wskazuje na to fakt, kogo ułaskawiają
i w jakim momencie. Mają nawet w swoich szeregach babkę, która
umie manipulować emocjami – wzbudzić w „nowych nabytkach”
ogromną miłość do nowych panów, tak by nie przyszło im do głowy
nie przystępować do straży. Ta opowieść podejrzanie trzyma się
kupy. Aro – jeden z Volturi, ten najgorszy – niczego nie pragnie
tak mocno, jak daru Alice. Zależy mu też podobno na Edwardzie, a i
Bella wzbudziła jego ciekawość przez to, że większość innych
talentów na nią nie działa, więc... Renesmee może być jedynie
pretekstem. Jeśli tak jest naprawdę, nie będzie istotne to, jak
niewinna jest Nessie. Nasze granie na czas będzie można o
kant dupy potłuc, rozumiecie? Bo oni i tak będą nastawieni na to,
by wszystkich pozabijać, a utalentowanych przeciągnąć na swoją
stronę.
Po moich słowach zabrzmiała
doskonała cisza. Wilki patrzyły na mnie jak skamieniałe, w
kolorowych ślepiach widziałam błyskające zaczątki paniki. Sierść
na potężnych karkach i szerokich grzbietach podniosła się
stopniowo, z kilku gardeł wydobył się zduszony, trwożliwy skowyt.
– Jesteś pewna, że uważają
to za aż tak prawdopodobne? – spytał Sam głupio, jakby miał
nadzieję, że w ostatnim momencie się roześmieję i uspokoję go,
że tylko żartowałam.
Niestety dawno nie byłam tak
poważna jak teraz.
– Nie byliby aż tak
przerażeni, gdyby mieli choć cień wątpliwości – szepnęłam,
zwieszając smętnie łeb. Nagle poczułam, jak opuszczają mnie
wszelkie siły. Pragnęłam zwinąć się w kłębek, zakopać w
sypkim śniegu jak najgłębiej w lesie i po prostu udawać, że nic
się dookoła mnie nie dzieje.
– Kurde, ja nie chcę umierać
– wyrwało się komuś. Wyjątkowo nikt nie miał mu tego za
złe.
– Żadne z nas nie chce
umierać. Ale coś takiego... – Samowi dosłownie urwało
oddech. Czy raczej myśl. Łapy podejrzanie mu zadrżały, a
podkulony ogon zdradzał, że nie potrafił już zdobyć się na
zgrywanie silnego przywódcy. Nie w obliczu czegoś takiego.
– Volturi zabierają tu całą
swoją straż. Wszystkich utalentowanych, swoje żony... Nie robiliby
czegoś takiego, gdyby nie zamierzali wygrać za wszelką cenę –
syknęłam. Nie zdołałam powstrzymać się od uniesienia warg i
wyszczerzenia kłów na niewidzialne niebezpieczeństwo.
– Bogowie, to naprawdę nie
nasza walka – jęknął Brady.
– Czekajcie! – Nagle
przypomniałam sobie o czymś jeszcze. O czymś, co tak mocno mnie
zaintrygowało, że aż dziwne, że nie pamiętałam o tym do tej
pory... – Było coś jeszcze. Denalczycy i Cullenowie lekko się
nawet o to pokłócili, ale ni cholery nie udało mi się od nich
wyciągnąć, o co chodzi. Mówili coś o szaleńcach. I o ostatniej
nadziei, jeśli dobrze zrozumiałam. Odniosłam wrażenie, że to
jest coś... – chwilę szukałam odpowiedniego słowa – coś
cholernie niebezpiecznego i tak potężnego, że boją się nawet o
tym rozmawiać. Co to takiego mogłoby być? Istnieje gdzieś jakiś
super-wampir, który w pojedynkę mógłby rzucić wyzwanie Volturim?
Czy jakieś inne bydlę...?
– Istnieje cokolwiek, co
mogłoby zagrozić wampirom na tyle, by aż tak się go bały? –
zdziwił się Collin.
– Ogień – palnął Paul.
– Blisko.
Wszyscy jak na komendę obejrzeliśmy
się na Sama. Jego głos był tak głuchy, że zaraz zapaliły nam
się ostrzegawcze lampki w głowach. Takim tonem nie przekazywało
się dobrych wieści.
– To znaczy? – Jako
pierwsza zdobyłam się na to, by go popędzić.
– Obawiam się, że wiem, co
mieli na myśli. – Czarny wilk lekko się wycofał, po czym
poznałam, że niezbyt podobało mu się to, co musiał nam
powiedzieć. – Bo... Tak, istnieje coś, co może zagrozić
wampirom. Coś... czego żadne z nas nie chciałoby spotkać,
uwierzcie. Teoretycznie nie mają niczego przeciw wilkołakom,
lecz...
– O czym ty mówisz, do diabła?
– jęknął Embry.
Tylko Quil wyglądał tak, jakby
wreszcie załapał.
– Ja pierdolę – wyrwało
mu się. – Kuźwa, powiedz, że się mylę, Sam, błagam...
– Żeby mieć pewność,
należałoby pociągnąć za języki Cullenów i Denalczyków, ale...
mi to wygląda na wyverna.
Nastawiłam ciekawie uszu. Pierwszy
raz w życiu słyszałam taką nazwę.
– To znaczy? –
powtórzyłam. Chyba mogłam spokojnie nagrać to sobie na dyktafon i
puszczać za każdym razem, gdy zachodziła taka potrzeba.
– Jestem pewien, że niewiele z
was słyszało legendę o Ostatnim Cieniu?
Tego pytania za nic się nie
spodziewałam. Coś tam mi nieśmiało świtało w głowie, lecz nie
mogłam wyłowić odpowiedniego wspomnienia z tych na wpół
zapomnianych.
– Ostatni Cień. Ostatni, jaki
zobaczysz w życiu – syknął Quil. – Tylko jedna opowieść
o nich traktowała, lecz starsi nigdy nie podawali w wątpliwość
jej autentyczności. I bardzo niechętnie ją opowiadali, bo sama
nazwa Ostatni Cień budziła w nich paniczny lęk. Nadal tak jest.
– Ja również nie wiem dużo,
lecz obawiam się, że tylko to trzyma się kupy – dodał Sam.
– Ostatnie Cienie, Czarne Słońca, Strażnicy, Bracia Ognia...
różnie ich nazywano. Podobno tak naprawdę nazywają siebie
wyvernami. Są nieśmiertelni, cholernie potężni, bezwzględni i
potrafią panować nad ogniem. A przede wszystkim – nienawidzą
wampirów.
– Dobrze, ale kim oni tak
właściwie są? – Jakimś cudem zdołałam powstrzymać się
od kolejnego „to znaczy”. Pewnie i tak nikt by go nie zauważył
– wpatrywaliśmy się w alfę jak w obrazek.
Nasz świat w jednej sekundzie
okazał się przecież jeszcze bardziej tajemniczy i niejasny, niż
był do tej pory. Wzbogacił się o kolejną istotę – o jakiś
cholerny Ostatni Cień, o którym nie wiedzieliśmy praktycznie nic.
– Wyverny są strażnikami
właśnie – tłumaczył czarny wilk. – Strażnikami
dbającymi o to, by światy ludzi i istot takich jak my nie
przenikały się wzajemnie. Strażnikami nadnaturalnego porządku,
Volturimi dla całego świata magicznego, można powiedzieć. My nie
powinniśmy się ich bać, lecz... ciężko chyba nie bać się
kogoś, kto może podpalić cię pstryknięciem palców, zmienia się
w latającą jaszczurkę i jest dogłębnie, całkowicie szalony.
– W latającą...? –
Jaredowi opadła szczęka. – Ja pierniczę. Smoki?
– Nie smoki. Wyverny. –
Sam warknął na niego lekko, ale jakoś bez przekonania. – Tyle
wiem. Trzeba z nimi obchodzić się jak z jajkiem, bo podobno
przestrzegają jedynie własnego kodeksu moralnego i nie obchodzi ich
nic poza tym, ale... jestem pewien, że gdyby Cullenowie zgodzili się
jednego do siebie zaprosić, problem Volturich odpadłby z listy
zmartwień jak ręką odjął. Bo może i nie mówi się o nich
wiele, może i się ich słusznie obawia, ale jedno nie podlega
wątpliwościom: wampir nie ma z wyvernem najmniejszych szans. To
tak, jakby jedno z nas miało walczyć... z yorkiem.
– Połknąłbym yorka na jeden
raz – wypsnęło się Embry'emu.
– No właśnie.
– O Boże – wyrwało mi
się tylko. – I co teraz?
Wszyscy byli tak zdrętwiali ze
strachu, że nikt nie garnął się do odpowiedzi. Tylko Sam wziął
się w garść odpowiednio szybko.
– Rozumiem, że dla Cullenów
to ogromne ryzyko – powiedział łagodnie, widząc doskonale
moje przerażenie. – Ale obawiam się, że innej rady nie ma.
Jeśli chcą wygrać tę wojnę – jeśli my chcemy wygrać! –
zwrócenie się o pomoc do wyvernów to jedyna rozsądna opcja.
Jedyna, która nie gwarantuje czystego samobójstwa. Można im wiele
zarzucić, ale wyverny są cholernie honorowe.
Od razu wyczułam, co chciał
powiedzieć jako następne, nie musiałam czekać na rozwinięcie
myśli.
– Świetnie. I chcesz,
żebym...? – Zawiesiłam znacząco głos, podkulając ogon tak
mocno, że niemal przykleił mi się do brzucha.
– Spróbuj ich do tego
przekonać. Wytłumacz im, że to jedyna szansa na ratunek.
Tak, tego właśnie się
spodziewałam.
– Mam przekonać bandę
pijawek, że zawołanie tutaj ich potencjalnego zabójcy ochroni ich
od śmierci? – Zabrzmiałam idiotycznie piskliwie, ale nie
miałam czasu, żeby się tym przejąć. – Czy tylko mi brzmi to
jak przebieranie w sposobach na to, by umrzeć?
– Wyverny nie mają powodu, by
chcieć zabić Cullenów...
– Ale sam widziałeś, jak
zareagowali, gdy ten pomysł się pojawił! – przerwałam mu
nieco histerycznie. – To nie przejdzie, Sam.
– Dlatego musisz być bardzo,
bardzo delikatna.
W brązowych ślepiach zauważyłam
coś, co przekonało mnie, że nie ma co dalej się spierać.
Niechętnie sama musiałam przyznać, że pewnie miał rację.
Tylko jak mam do tego przekonać
bandę broniących własne tyłki wampirów? Coś tak czułam, że
stanęłam przed zadaniem, którego nie dało się zrealizować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz