czwartek, 9 lipca 2020

Rozdział 19


Mało nie rozdarłam sukienki, gdy ściągałam ją z siebie w niezdrowym pośpiechu. Przez całe moje ciało przebiegały ogniste dreszcze, już dawno nie czułam się tak rozchwiana, tak bliska tego, by nieopatrznie wypuścić siedzącego we mnie wilka z wyimaginowanych sideł o wiele za wcześnie, niż należało. Moment, gdy nareszcie porosłam szarą sierścią i opadłam na cztery silne łapy, powitałam westchnieniem ulgi.
Wydawało mi się, że wszyscy na mnie czekali. W bezpośrednim pobliżu wyczuwałam aż gotującego się z niecierpliwości Setha, lecz tuż obok niego znajdowało się kolejnych kilka umysłów wilków ze sfory Sama. Nikt nie uciekł z posterunku, nikt nie myślał nawet o tym, by w takim momencie zadecydować o powrocie do domu – wszyscy z niecierpliwością gotowali się, by usłyszeć moje sprawozdanie.
Nie dziwiłam się. Od tego, czego się dowiedziałam, mogło zależeć życie nas wszystkich... I zależało. Choć nie mogłam powiedzieć, by jak na razie zapowiadało się szczególnie optymistycznie.
Co ma znaczyć, że nie zapowiada się szczególnie optymistycznie? – Embry błyskawicznie wyłapał z moich myśli to, co bezskutecznie jak widać usiłowałam ukryć.
No dobra, w sumie i tak by się wszystkiego dowiedzieli...
Powiem tak: Denalczycy są w porząsiu, ale wątpię, by ich obecność jakoś szczególnie nam pomagała – stwierdziłam. Nagle zorientowałam się, że konieczność opowiedzenia wszystkiego we w miarę ułożony sposób napawa mnie jeszcze większym lękiem, niż duszenie tego w sobie. Bałam się...
Właściwie to czego się bałam? Ich reakcji? A co oni mogli mi zrobić? Cokolwiek się stało lub nie stało, nie było nigdzie mojej winy, prawda? Fakt, mogłam w kilku sytuacjach być nieco milsza lub delikatniejsza, ale nikt tu chyba nie zamierzał urządzać mi wykładów z dobrego wychowania, gdy mieliśmy na głowie tysiąc o wiele ważniejszych spraw niż to, że najwyraźniej nie rozumiałam, co czaiło się za określeniem „savoir-vivre”.
A to już z pewnością – wyrwało się Paulowi, lecz umilkł szybko, gdy wszyscy jak na komendę posłali w jego stronę zgodne „zamknij się, Paul”.
Obawiam się, że tobie nic do tego, kolego – burknęłam z urazą, pusząc się gniewnie. Gdyby stał w zasięgu wzroku, posłałabym w jego stronę piękny uśmiech z ostrych jak brzytwy wilczych zębisk, a tak musiałam zadowolić się jedynie wizualizacją międzynarodowego znaku przyjaźni.
Ignorując bijące od strony wilków oburzenie – chyba ci co porządniejsi nie mogli wyjść z podziwu, że nawet w takiej sytuacji niektórzy z nas nie potrafią powstrzymać się od dosrywania sobie nawzajem – skierowałam się w stronę ledwo widocznej między wysokimi drzewami i gęstymi krzewami drogi biegnącej przez las. Warkot silnika słyszałam już od jakiegoś czasu, podobnie jak wszyscy zgromadzeni w salonie Cullenów, postanowiłam więc przyjrzeć się parze niezapowiedzianych gości i w spokoju zastanowić się, czy powinnam pozwalać im parkować, czy jednak przynajmniej dla zasady uderzyć bokiem w auto tak, by przekoziołkowało w powietrzu przynajmniej parę razy.
Leah, jesteś aż do przesady zdenerwowana – zwrócił mi uwagę Sam. – Nawet dowcip masz mniej cięty niż zwykle. Co tam się stało? Prosto, szybko i po kolei, jakbyś tak mogła. Wszyscy na to czekamy.
Z początku zamierzałam z pełną swoją godnością wytłumaczyć, co sądziłam o tym, że czasami odzywał się do mnie w ten sposób, lecz udało mi się falę zalewających umysł słów przerobić na cedzone między kłami warknięcie. Chcąc nie chcąc, musiałam przyznać mu rację. Uważałam się przecież za taką odważną i samodzielną, a tu co? Nawet na składne sprawozdanie nie było mnie stać, tylko wściekałam się, gdy ktoś mnie o coś osądzał, słusznie zresztą?
Zatrzymałam się kilka metrów od drogi i odprowadziłam wzrokiem czarny samochód, starając się nie krzywić ostentacyjnie od mdlącego, słodkiego zapachu, charakterystycznego dla nieśmiertelnych. Szczerze mówiąc, to najmocniej ze wszystkiego kojarzył mi się z rozkładającymi zwłokami... i miodem. Kiepskie połączenie, jeśli zależało ci na tym, by obiad pozostał w żołądku.
Ciekawa byłam, czy mnie wyczuli. Pewnie tak – stałam przecież naprawdę blisko – lecz nie dali nic po sobie poznać. Być może zostali już wcześniej uprzedzeni, że Cullenowie zorganizowali sobie pupila. Czy tam trzech.
Leah? – Seth już niemal chodził w kółko, tak się denerwował moim myśleniem o niczym. – Powiesz coś wreszcie?
Nadal czekamy – poparł go Paul. Wciąż nie rozumiałam, jak to się działo, że dzięki mnie obie sfory mogły słyszeć się nawzajem, ale jak widać połączenie to wciąż działało bez zarzutu. Znowu przez moment poczułam się jak nadwyrężony kabel telefoniczny.
Już, już, po prostu... – Przymknęłam ślepia i wycofałam się ostrożnie w głębsze zarośla, nie chcąc dłużej pozostawać na widoku. Znowu poczułam napływającą falę lęku. Może po prostu obawiałam się, że wypowiedzenie kiepskich prognoz sprawi, że staną się prawdziwsze? Może do tej pory nie wierzyłam, by to mogło skończyć się aż tak źle?
Nie powiem, faktycznie nie brzmi to optymistycznie – mruknął Collin, zamieniając się w słuch.
Nie, nie brzmiało. Miało swoje dobre strony, lecz jednocześnie urzeczywistniało fakt, że... nie mamy większych szans na wyjście z tego cało. Nie wszyscy. Cullenowie mieli jakąś tam nadzieję, próbowali wierzyć, że Volturi zechcą jednak ich wysłuchać, zanim przejdą do rzeczy, ale... chyba sami nie do końca uznawali tę opcję za prawdopodobną.
Nagle poczułam, że w przeciwieństwie do wszystkich innych trudnych dla mnie sytuacji, tym razem nie chcę być sama. Pragnienie czyjegoś towarzystwa – towarzystwa potężnego wilczego stada, które mogło dać mi na przynajmniej kilka chwil poczucie bezpieczeństwa i siły, której nikt nie powinien rzucać wyzwania – było wręcz obezwładniające. Poddając się temu czemuś, co chyba naprawdę było zakorzenionym gdzieś głęboko we mnie wilczym instynktem, pozwoliłam, by niewidzialne sznurki pociągnęły za moje łapy i skierowały w stronę granicy ziem Cullenów i Quileute'ów.
Dobra, no to po pierwsze – odezwałam się wreszcie, biorąc na odwagę. – Denalczycy wcale nie są krwiożerczy – nie bardziej od naszych znajomych pijaweczek – i zadeklarowali chęć pomocy. Na początku lekko się rzucali, myśleli, że Nessie to nieśmiertelne dziecko, lecz gdy już ją lepiej poznali, zaczęła się dozgonna miłość. – Każdą informację ubarwiałam dodatkowo podesłaniem konkretnego wspomnienia. Zawsze miałam doskonałą pamięć, dzięki czemu nikt nie mógł narzekać na brak odpowiednich szczegółów w relacji. – Od razu widać, że czują się winni przez to, co zrobiła Irina. Spora część ich pomocy to właściwie chęć zadośćuczynienia niż cokolwiek innego. Nie stawią się tylko jako świadkowie, ale będą też walczyć, o ile zajdzie taka potrzeba. Znaczy się... gdy zajdzie.
Czyli, jak rozumiem, nikt nie ma wątpliwości, że dojdzie do bitwy? – dopytał poważnym głosem Sam. Choć doskonale nad sobą panował, zdenerwowanie reszty sfory studząc spokojem i praktycznością, ukrywanie strachu i wątpliwości nie szło mu aż tak dobrze, jak mógł przypuszczać.
Nieśmiało coś przebąkują, budują z grubsza jakiś plan, według którego mamy zrobić wszystko, by Volturi zechcieli najpierw nas wysłuchać. Są pewni, że gdy już to zrobią, gdy poznają Renesmee i pozwolą jej na użycie swojego talentu, by o sobie opowiedziała, nikt nie będzie miał wątpliwości, że wojna jest niepotrzebna, tylko że... – z trudem przełknęłam ślinę. Nie przypuszczałam, że w myślowym gardle też może zaschnąć – chyba nikt nie wierzy w to, że coś takiego się uda. Jeśli dobrze zrozumiałam, ci cali Volturi to dość impulsywni goście.
Czyli gra będzie toczyć się o to, by kupić jak najwięcej czasu – podsumował Quil. – To wcale nie brzmi na takie trudne.
Ale chyba takie będzie, skoro wszyscy aż tak trzęsą gaciami – ostudziłam jego nadzieję. – Te pijawki mają tak o kilkaset lat więcej niż najstarsi z nas. Chyba można spokojnie założyć, że znają się na tych sprawach lepiej niż my.
A Jacob?
Zawahałam się. Przez chwilę nie miałam pojęcia, czego ode mnie oczekują.
Co Jacob? – spytałam głupio. – Jacob jak to Jacob. Zadeklarował, że zrobi wszystko, by pomóc. Że będzie walczył. Decyzję, co zrobić z resztą watahy, zostawił tobie, Sam.
O to mi właśnie chodziło – potwierdził alfa, zamyślając się. – Ciekawiło mnie, czego oczekuje po nas. Jaką według niego mamy podjąć decyzję.
Nie może przecież decydować za wszystkich – zdenerwował się Seth. Wyczułam, że był gdzieś niedaleko – dobrze słyszałam głuche uderzenia jego łap i szelest gałęzi, gdy przedzierał się przez gęstsze zarośla. – Już wystarczająco wiele razy powiedział, że nikomu nie odbierze wolnej woli. Ja pójdę do walki razem z nim, dla mnie to oczywiste, ale to od was zależy, czy jesteście z nami.
Zabrzmiało to trochę tak, jakbyś z góry zakładał, że wszyscy umyjemy ręce – zdenerwował się Embry. – Jake to nasz brat, nie możemy go tak po prostu zostawić.
Ale to mimo wszystko nie nasza walka – zaprotestował Jared.
Nie istniało przypadkiem prawo, według którego należało bronić wpojenia swojego brata za wszelką cenę? – włączył się Paul. – Ty z pewnością oczekiwałbyś naszej pomocy, gdyby sprawa rozchodziła się o Kim.
Możemy nie wciągać do tego Kim? – Dwa basiory wyszczerzyły na siebie wściekle zębiska, nie przejmując się tym, że moment był cokolwiek nieodpowiedni, by wyjaśniać sobie takie sprawy.
Przecież tu chodzi o to samo. Wiem, że byś jej nie porzucił i był na nas wściekły, gdybyśmy...
Spokój! – huknął na nich Sam. Czarny basior wcisnął się między dwa mniejsze wilki, skupiając na sobie ich uwagę. – Jeszcze tylko tego brakuje, byśmy mieli teraz walczyć między sobą! Wysłuchajmy do końca i dopiero wtedy podejmijmy decyzję, w porządku? Leah, czego oczekuje Jacob?
Właściwie to... niczego. – Zmieszałam się nieco. Nagle to, że nie spytałam o to mojego nowego alfy wprost, wydało mi się zaniedbaniem niemożliwym do wybaczenia. – Nie powiedział mi. Wydaje mi się, że liczy na waszą pomoc, ale... nie jest pewien, czy się na nią zgodzicie.
Musi zdawać sobie sprawę z tego, jaka to trudna decyzja – warczał Sam. – Jestem odpowiedzialny za to stado. Muszę się nad tym zastanowić. Z jednej strony nie wydaje mi się, by rzucenie was do walki, którą wszyscy z góry uznają za przegraną, to dobry pomysł. Rozsądek mi podpowiada, że nie powinienem poświęcać wszystkich dla dobra jednego, rozumiecie to chyba? Lecz z drugiej strony... nie umiem przejść obojętnie nad tym, że coś takiego ma wydarzyć się na naszych ziemiach. Nie możemy dopuścić, by rozpętała się tutaj krwawa wampirza wojna, a żadne z nas nie miałoby jej przynajmniej na oku. Ponadto zdaje mi się, że mimo wszystko możemy sporo wnieść do samej walki. Zawsze jest szansa, że dzięki naszemu wstawiennictwu Volturi zawahają się na odpowiednio dużo czasu i...
Nie chcę cię martwić, ale Denalczycy uważają zupełnie inaczej – wtrąciłam się nieśmiało. Choć znajdowałam się jeszcze daleko od granicy i nie poczułam bezpośrednio na sobie siły spojrzenia dominującego wilka, mimowolnie położyłam uszy płasko na łbie, pewna, że to, co zaraz powiem, nie przypadnie nikomu do gustu. – Nie podeszli do naszej obecności z jakimś przesadnym szczęściem. Uważają nas za niedoświadczone szczeniaki. Tak to określili: „to wasze życie. Róbcie z nim, co chcecie”. Chyba takie słowa by nie padły, gdyby uważali nas za jakichś szczególnych mocarzy.
Nie wiedzą, do czego jesteśmy zdolni – wycedził Brady, jak każdy młody wilk z łatwością poddając się wściekłości pod byle pretekstem.
Tak też im właśnie powiedziałam – przyznałam, wkładając w swoje słowa jak najwięcej łagodności. Szczeniak naprawdę mocno się zdenerwował, a zdecydowanie nie chciałam, by akurat teraz stracił panowanie nad sobą i przemienił się w człowieka. Mnie samej często się to zdarzało w gorszych chwilach, więc doskonale wiedziałam, jak ma się problem. – Ale nie wydawali się przekonani.
Walczyliśmy przecież z nowo narodzonymi całkiem niedawno – zaprotestował Jared. – Wiemy, jak należy postępować z wampirami.
To było coś zupełnie innego. – Cieszyłam się, że Sam zabrał głos i ja nie musiałam tego tłumaczyć. – Tym razem będziemy mieć do czynienia z zorganizowaną, utalentowaną grupą. Grupą, która potrafi toczyć wojny i ma za sobą setki lat doświadczenia.
Ale tam jest Jacob. Mamy go tak zostawić? – ponownie włączył się Seth. – To znaczy, ja go nie porzucę. Oczywiście, że pójdę razem z nim, ale wy? Bylibyście w stanie wybaczyć sobie, gdyby coś mu się stało?
Przede wszystkim musimy mieć na uwadze dobro naszego plemienia. Jeśli poświęcenie Jacoba ma je zagwarantować, tylko jedna decyzja może być słuszna. Nie zdołamy ochronić naszych bliskich, jeśli polegniemy wszyscy.
Choć było to cholernie nieczułe, zwłaszcza że wypowiedziane spokojnym, pozornie pozbawionym emocji głosem, musiałam przyznać sforze Sama rację. Poświęcenie Jacoba może i byłoby dla niego okrutne, może i w pewien sposób byłoby zdradą naszego brata i Cullenów, którzy również na nas liczyli, ale prawda była taka, że gdybyśmy wszyscy polegli, to nie miałby kto chronić naszych rodzin. Istnieliśmy po to, by strzec naszego plemienia i nie mogliśmy tak po prostu podążać za tym, co podpowiadało nam serce, skoro rozum bił tu wręcz na alarm.
Ale...
Wiem, że nigdy sobie tego nie wybaczysz, Sam – syknął Seth, zatrzymując się tak gwałtownie, że aż wyżłobił pazurami kilka głębokich śladów w pokrytej warstwą śniegu ziemi. Ja poleciałam siłą bezwładu następnych kilka metrów i dopiero po chwili zorientowałam się, w czym rzecz – tutaj była granica. Wpadłam na ziemie należące do sfory Sama, zaś mój brat najwyraźniej nie miał w planach się na nie wybierać. Obejrzałam się na niego przez grzbiet, usiłując zachęcić wzrokiem do tego, by poszedł za mną, lecz wybrałam sobie na to kiepski moment, gdyż w jego złocistych oczach błyskała właśnie wściekłość. Wściekłość na nikogo innego, jak Sama. – Będziesz musiał już zawsze radzić sobie ze świadomością, że go tak po prostu zostawiłeś. Chcesz tego? – drążył, szczerząc wściekle kły.
A ty chcesz tego, by nasze plemię pozostało zupełnie samo? Odsłonięte, bezbronne, tylko dlatego, że nie potrafiliśmy pokierować się rozsądkiem? – odparował Sam, kłapiąc wściekle zębami.
Zaniechanie pomocy to po prostu świństwo, Sam.
Nie poznawałam swojego własnego brata. Gdzie podział się ten lekko śmieszny w swoim uporze czternastolatek o złotym sercu? Ten zbyt dumny, zbyt dojrzały jak na swój wiek, potwornie optymistyczny, wiecznie uśmiechnięty dzieciak, który nawet z otwartym złamaniem obojczyka potrafił zachować dobry humor? Widziałam w nim kogoś zupełnie innego. Widziałam przedwcześnie dojrzałego wilka o dumnym, stanowczym wyrazie pyska, który gotów był skoczyć w najgorętszy ogień za tymi, którym poprzysiągł ochronę. Widziałam kogoś, kto nie odstępował od własnych przekonań, kto trwał przy tym, co dobre za wszelką cenę...
Byłam pewna, że gdyby Sam znajdował się w tamtej chwili w pobliżu, piaskowy wilk mógłby rzucić mu się do gardła.
Zrobisz to, co uznasz za słuszne, Seth. – Sam próbował nie okazać po sobie, jak wielkie wrażenie zrobił na nim ten wybuch. – Ale ja nie mogę tak szybko podjąć decyzji, od której zależy życie nas wszystkich. Wybacz, ale po prostu nie mogę. Też chciałbym dla Jake'a jak najlepiej, marzę o tym, by wszystko dobrze się skończyło, ale... nie mogę dopuścić, by to marzenie mnie zaślepiło. Mam nadzieję, że to zrozumiesz.
Seth zjeżył się cały na grzbiecie i cofnął parę kroków, drapiąc ziemię w bezsilnej wściekłości. Bałam się w tamtej chwili podchodzić bliżej niego. Nie ufałam mu. Mimo wszystko mój brat był przecież wilkołakiem, i to naprawdę młodym wilkołakiem rzuconym w świat dorosłych jedynie dzięki mnie i szokowi, jaki przeżył, gdy przemieniłam się przy nim i ojcu. Choć zwykle panował nad sobą doskonale, nie chciałam badać, gdzie przebiega cienka granica, za którą ostatecznie puszczały mu nerwy. Przerósł mnie jakiś czas temu, stał się bardziej muskularny – gdyby postanowił mnie zaatakować, by wyładować emocje, istniało ryzyko, że zrobiłby mi porządną krzywdę. Wstyd mi było się do tego przyznać, ale fakty pozostawały faktami: byłam najmniejsza i najsłabsza w całej sforze i nic nie miało tego zmienić.
Seth, uspokój się – szepnęłam tylko, odwodząc uszy do tyłu i lekko opuszczając się na łapach. Starałam się wyglądać tak łagodnie i tak uspokajająco, jak to było tylko możliwe. – Posłuchaj do końca. Podejmiemy decyzję wspólnie, gdy już wszystko omówimy, w porządku?
Ja nie muszę podejmować żadnej decyzji! – prychnął oglądając się na mnie z pogardą. Biła od niego wściekłość i rozczarowanie – nie mógł uwierzyć, że nie zajmowałam jego stanowiska, tylko gotowa byłam poprzeć Sama. – Ja już wiem, co zrobię. A to, czy wy będziecie mieć na tyle jaj, by iść z nami, to już wasza sprawa. Mam was gdzieś. Ja nie należę do tego stada. I coraz bardziej się z tego cieszę.
Seth, jeszcze nie opowiedziałam wszystkiego – spróbowałam jeszcze raz, ale nie zamierzał mnie słuchać.
Obejdzie się. Wypytam Jacoba. – Odwrócił się stanowczo i zanim zdążyłam jeszcze coś powiedzieć, skoczył między drzewa, szybko znikając mi z oczu. Wciąż słyszałam jego myśli, lecz znajdowałam w nich tyle chaosu i złości, że szybko zrezygnowałam z prób zrozumienia ich. Z tego zwyczajnie nie szło wyczytać niczego wartościowego.
Świetnie – podsumował gorzko Jared. – Ktoś jeszcze chce się obrazić, to niech zrobi to teraz.
Przejdzie mu – westchnęłam. – Jakoś nie mam co do tego wątpliwości. Pogada z Jacobem i zaraz wchłonie w siebie jego zdanie. Przecież patrzy w niego jak w obrazek.
Jakoś nie wchłonął w siebie jego zdania, gdy Jake kazał mu wracać do nas – zaszydził Paul.
To była zupełnie inna sytuacja. Teraz może spróbujmy się tym nie przejmować, co? Bo jeszcze nie skończyłam.
Kilka mało entuzjastycznych pomruków zachęciło mnie do podjęcia sprawozdania. Ponownie puściłam się biegiem w stronę sfory. Wyczułam, że na milczącą komendę Sama wszyscy również ruszyli się z miejsc i postanowili wyjść mi naprzeciw. W pewien sposób mile mnie połechtało to, że nadal mieli mnie za jedną z nich.
Musiałam się uspokoić, zanim wzięłabym się za dalszą opowieść. I tak nerwy miałam napięte jak postronki, a reakcja Setha tylko dodatkowo mnie rozstroiła. Zorientowałam się, że potrzebuję bliskości wilków jeszcze silniej niż przed chwilą. Jakby byli dla mnie powietrzem, bez którego nie mogłam żyć...
Wilki to w końcu zwierzęta stadne, prawda? Nie powinno być dla mnie niczego dziwnego w tym, że nie wytrzymałam długo bez nich. Mogłam sobie być samotniczką, mogłam źle czuć się w obecności Sama i za nic nie chcieć mieć dostępu do jego myśli – ani żeby on mógł tak po prostu grzebać w moich – ale i tak coś niezmiennie mnie do nich przyciągało.
Świat był piękny. Pomiędzy starymi świerkami o gałęziach obwisłych od obfitych śnieżnych czap migotały skrawki idealnie szarego nieba. Biały puch migotał jak najdroższe kamienie, a łapy zapadały mi się w nim miejscami aż do wilczych kostek. Było cicho, spokojnie – zupełnie jakby cała przyroda zamarła, ukołysana do snu delikatnym, mroźnym wiatrem i ciężarem puchowej kołdry.
Jak mogło być tak cudownie, gdy szykowaliśmy się na śmierć? Czy to było w porządku? Czy nie lepiej byłoby nam odnaleźć się w sytuacji, gdyby padał deszcz i nie śnieg, tylko błoto sięgało po kostki?
W zasadzie mamy jeszcze dwa problemy, które wypadałoby omówić – odezwałam się wreszcie. – Pierwszym z nich jest bardzo interesująca rozmowa o talentach. Według Eleazara – koleś ma talent, który pozwala mu rozpoznać inne talenty – Bella jest tarczą. Mentalną, czy jak to tam nazwali. Podobno gdyby nauczyła się jakoś nad tym panować, zwiększyłoby to nasze szanse.
Mam nadzieję, że będzie ćwiczyła? – dopytał Brady. – Brzmi to dość... potężnie.
Sądząc po reakcjach innych, pewnie jest potężne. Zablokowała nawet porażenie prądem. – Skrzywiłam się lekko. – Ja już wprawdzie nie, ale...
Co ale? – zdenerwował się Jared, gdy się zawahałam. – Co ty nam chcesz właśnie powiedzieć?
Tylko to, że najprawdopodobniej też jestem tarczą – wyrzuciłam z siebie najszybciej, jak tylko mogłam. – O wiele słabszą i nawet nie wiadomo, czy będę mogła to jakoś rozwijać, ale specjalista od talentów mówi, że coś tam we mnie jest, więc...
Wszyscy dosłownie oniemieli.
To by było naprawdę ciekawe – przyznał wreszcie Sam. – Tylko że to wszystko, co nam powiedziałaś, jak na razie brzmi optymistycznie. Dlaczego uważasz, że tak nie jest?
Wypadłam właśnie na sporą, podłużną polanę. Sfora Sama w tym samym momencie pojawiła się między drzewami po drugiej stronie – na mój widok wyskoczyli na otwartą przestrzeń. Zebraliśmy się w ciasny okrąg, przywitaliśmy serdecznie, dając na moment dojść do głosu temu czemuś, co chyba można było nazwać „wilczą naturą”. Merdaliśmy ogonami, ocieraliśmy się o siebie, chłonęliśmy swoje ciepło i pokrzepiającą bliskość.
Ale to, co miałam powiedzieć, nie pozwalało mi się w pełni zrelaksować.
Pora na najgorsze – jęknęłam. Jak ja cholernie chciałam móc tę scenę jakoś przewinąć, by mieć to nareszcie za sobą... – Eleazar doszedł do odrobinę nieprzyjemnych wniosków. – Jak najdokładniej przywołałam wspomnienie rozmowy. – Według niego całkiem prawdopodobne jest, że Volturi rozpętują wojny z wampirami nie dlatego, że te faktycznie popełniają jakieś zbrodnie, tylko by pozyskać ich talenty. Jasno wskazuje na to fakt, kogo ułaskawiają i w jakim momencie. Mają nawet w swoich szeregach babkę, która umie manipulować emocjami – wzbudzić w „nowych nabytkach” ogromną miłość do nowych panów, tak by nie przyszło im do głowy nie przystępować do straży. Ta opowieść podejrzanie trzyma się kupy. Aro – jeden z Volturi, ten najgorszy – niczego nie pragnie tak mocno, jak daru Alice. Zależy mu też podobno na Edwardzie, a i Bella wzbudziła jego ciekawość przez to, że większość innych talentów na nią nie działa, więc... Renesmee może być jedynie pretekstem. Jeśli tak jest naprawdę, nie będzie istotne to, jak niewinna jest Nessie. Nasze granie na czas będzie można o kant dupy potłuc, rozumiecie? Bo oni i tak będą nastawieni na to, by wszystkich pozabijać, a utalentowanych przeciągnąć na swoją stronę.
Po moich słowach zabrzmiała doskonała cisza. Wilki patrzyły na mnie jak skamieniałe, w kolorowych ślepiach widziałam błyskające zaczątki paniki. Sierść na potężnych karkach i szerokich grzbietach podniosła się stopniowo, z kilku gardeł wydobył się zduszony, trwożliwy skowyt.
Jesteś pewna, że uważają to za aż tak prawdopodobne? – spytał Sam głupio, jakby miał nadzieję, że w ostatnim momencie się roześmieję i uspokoję go, że tylko żartowałam.
Niestety dawno nie byłam tak poważna jak teraz.
Nie byliby aż tak przerażeni, gdyby mieli choć cień wątpliwości – szepnęłam, zwieszając smętnie łeb. Nagle poczułam, jak opuszczają mnie wszelkie siły. Pragnęłam zwinąć się w kłębek, zakopać w sypkim śniegu jak najgłębiej w lesie i po prostu udawać, że nic się dookoła mnie nie dzieje.
Kurde, ja nie chcę umierać – wyrwało się komuś. Wyjątkowo nikt nie miał mu tego za złe.
Żadne z nas nie chce umierać. Ale coś takiego... – Samowi dosłownie urwało oddech. Czy raczej myśl. Łapy podejrzanie mu zadrżały, a podkulony ogon zdradzał, że nie potrafił już zdobyć się na zgrywanie silnego przywódcy. Nie w obliczu czegoś takiego.
Volturi zabierają tu całą swoją straż. Wszystkich utalentowanych, swoje żony... Nie robiliby czegoś takiego, gdyby nie zamierzali wygrać za wszelką cenę – syknęłam. Nie zdołałam powstrzymać się od uniesienia warg i wyszczerzenia kłów na niewidzialne niebezpieczeństwo.
Bogowie, to naprawdę nie nasza walka – jęknął Brady.
Czekajcie! – Nagle przypomniałam sobie o czymś jeszcze. O czymś, co tak mocno mnie zaintrygowało, że aż dziwne, że nie pamiętałam o tym do tej pory... – Było coś jeszcze. Denalczycy i Cullenowie lekko się nawet o to pokłócili, ale ni cholery nie udało mi się od nich wyciągnąć, o co chodzi. Mówili coś o szaleńcach. I o ostatniej nadziei, jeśli dobrze zrozumiałam. Odniosłam wrażenie, że to jest coś... – chwilę szukałam odpowiedniego słowa – coś cholernie niebezpiecznego i tak potężnego, że boją się nawet o tym rozmawiać. Co to takiego mogłoby być? Istnieje gdzieś jakiś super-wampir, który w pojedynkę mógłby rzucić wyzwanie Volturim? Czy jakieś inne bydlę...?
Istnieje cokolwiek, co mogłoby zagrozić wampirom na tyle, by aż tak się go bały? – zdziwił się Collin.
Ogień – palnął Paul.
Blisko.
Wszyscy jak na komendę obejrzeliśmy się na Sama. Jego głos był tak głuchy, że zaraz zapaliły nam się ostrzegawcze lampki w głowach. Takim tonem nie przekazywało się dobrych wieści.
To znaczy? – Jako pierwsza zdobyłam się na to, by go popędzić.
Obawiam się, że wiem, co mieli na myśli. – Czarny wilk lekko się wycofał, po czym poznałam, że niezbyt podobało mu się to, co musiał nam powiedzieć. – Bo... Tak, istnieje coś, co może zagrozić wampirom. Coś... czego żadne z nas nie chciałoby spotkać, uwierzcie. Teoretycznie nie mają niczego przeciw wilkołakom, lecz...
O czym ty mówisz, do diabła? – jęknął Embry.
Tylko Quil wyglądał tak, jakby wreszcie załapał.
Ja pierdolę – wyrwało mu się. – Kuźwa, powiedz, że się mylę, Sam, błagam...
Żeby mieć pewność, należałoby pociągnąć za języki Cullenów i Denalczyków, ale... mi to wygląda na wyverna.
Nastawiłam ciekawie uszu. Pierwszy raz w życiu słyszałam taką nazwę.
To znaczy? – powtórzyłam. Chyba mogłam spokojnie nagrać to sobie na dyktafon i puszczać za każdym razem, gdy zachodziła taka potrzeba.
Jestem pewien, że niewiele z was słyszało legendę o Ostatnim Cieniu?
Tego pytania za nic się nie spodziewałam. Coś tam mi nieśmiało świtało w głowie, lecz nie mogłam wyłowić odpowiedniego wspomnienia z tych na wpół zapomnianych.
Ostatni Cień. Ostatni, jaki zobaczysz w życiu – syknął Quil. – Tylko jedna opowieść o nich traktowała, lecz starsi nigdy nie podawali w wątpliwość jej autentyczności. I bardzo niechętnie ją opowiadali, bo sama nazwa Ostatni Cień budziła w nich paniczny lęk. Nadal tak jest.
Ja również nie wiem dużo, lecz obawiam się, że tylko to trzyma się kupy – dodał Sam. – Ostatnie Cienie, Czarne Słońca, Strażnicy, Bracia Ognia... różnie ich nazywano. Podobno tak naprawdę nazywają siebie wyvernami. Są nieśmiertelni, cholernie potężni, bezwzględni i potrafią panować nad ogniem. A przede wszystkim – nienawidzą wampirów.
Dobrze, ale kim oni tak właściwie są? – Jakimś cudem zdołałam powstrzymać się od kolejnego „to znaczy”. Pewnie i tak nikt by go nie zauważył – wpatrywaliśmy się w alfę jak w obrazek.
Nasz świat w jednej sekundzie okazał się przecież jeszcze bardziej tajemniczy i niejasny, niż był do tej pory. Wzbogacił się o kolejną istotę – o jakiś cholerny Ostatni Cień, o którym nie wiedzieliśmy praktycznie nic.
Wyverny są strażnikami właśnie – tłumaczył czarny wilk. – Strażnikami dbającymi o to, by światy ludzi i istot takich jak my nie przenikały się wzajemnie. Strażnikami nadnaturalnego porządku, Volturimi dla całego świata magicznego, można powiedzieć. My nie powinniśmy się ich bać, lecz... ciężko chyba nie bać się kogoś, kto może podpalić cię pstryknięciem palców, zmienia się w latającą jaszczurkę i jest dogłębnie, całkowicie szalony.
W latającą...? – Jaredowi opadła szczęka. – Ja pierniczę. Smoki?
Nie smoki. Wyverny. – Sam warknął na niego lekko, ale jakoś bez przekonania. – Tyle wiem. Trzeba z nimi obchodzić się jak z jajkiem, bo podobno przestrzegają jedynie własnego kodeksu moralnego i nie obchodzi ich nic poza tym, ale... jestem pewien, że gdyby Cullenowie zgodzili się jednego do siebie zaprosić, problem Volturich odpadłby z listy zmartwień jak ręką odjął. Bo może i nie mówi się o nich wiele, może i się ich słusznie obawia, ale jedno nie podlega wątpliwościom: wampir nie ma z wyvernem najmniejszych szans. To tak, jakby jedno z nas miało walczyć... z yorkiem.
Połknąłbym yorka na jeden raz – wypsnęło się Embry'emu.
No właśnie.
O Boże – wyrwało mi się tylko. – I co teraz?
Wszyscy byli tak zdrętwiali ze strachu, że nikt nie garnął się do odpowiedzi. Tylko Sam wziął się w garść odpowiednio szybko.
Rozumiem, że dla Cullenów to ogromne ryzyko – powiedział łagodnie, widząc doskonale moje przerażenie. – Ale obawiam się, że innej rady nie ma. Jeśli chcą wygrać tę wojnę – jeśli my chcemy wygrać! – zwrócenie się o pomoc do wyvernów to jedyna rozsądna opcja. Jedyna, która nie gwarantuje czystego samobójstwa. Można im wiele zarzucić, ale wyverny są cholernie honorowe.
Od razu wyczułam, co chciał powiedzieć jako następne, nie musiałam czekać na rozwinięcie myśli.
Świetnie. I chcesz, żebym...? – Zawiesiłam znacząco głos, podkulając ogon tak mocno, że niemal przykleił mi się do brzucha.
Spróbuj ich do tego przekonać. Wytłumacz im, że to jedyna szansa na ratunek.
Tak, tego właśnie się spodziewałam.
Mam przekonać bandę pijawek, że zawołanie tutaj ich potencjalnego zabójcy ochroni ich od śmierci? – Zabrzmiałam idiotycznie piskliwie, ale nie miałam czasu, żeby się tym przejąć. – Czy tylko mi brzmi to jak przebieranie w sposobach na to, by umrzeć?
Wyverny nie mają powodu, by chcieć zabić Cullenów...
Ale sam widziałeś, jak zareagowali, gdy ten pomysł się pojawił! – przerwałam mu nieco histerycznie. – To nie przejdzie, Sam.
Dlatego musisz być bardzo, bardzo delikatna.
W brązowych ślepiach zauważyłam coś, co przekonało mnie, że nie ma co dalej się spierać. Niechętnie sama musiałam przyznać, że pewnie miał rację.
Tylko jak mam do tego przekonać bandę broniących własne tyłki wampirów? Coś tak czułam, że stanęłam przed zadaniem, którego nie dało się zrealizować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz