No dobra, sytuacja była poważna. I
to na tyle, że nawet ja odczuwałam potrzebę, by za wszelką cenę
powstrzymać się od żartowania i docinania komu popadnie. Jakby nie
patrzeć, jakąś tam przyzwoitość miałam. Wiedziałam, jak należy
się w takich sytuacjach zachować, choć podejrzewam, że
zdecydowana większość nie byłaby w stanie uwierzyć, gdybym
powiedziała to na głos.
Cała noc minęła jak koszmarny
sen. Wampiry trwały idealnie nieruchomo, jak rzeźby z wyjątkowo
marnego domu strachów. Cullenowie nie mówili nic, nie poruszali
się, nie oddychali, nie mrugali. Nic, zero. Z pewnością w ich
głowach panował istny chaos, lecz wszystko z zewnątrz było jego
całkowitym przeciwieństwem. Tylko ja drżałam, niemal wychodząc z
siebie.
Bałam się. Takie sobie awanturki
jak do tej pory – wampirzyca ze stadem nowo narodzonych czy sfora
chcąca zagryźć niczemu niewinne dziecko – jawiły się dla mnie
niczym prawdziwa sielanka. Ech, ile ja bym dała za to, by wszystkie
moje problemy tak wyglądały... Bym dalej mogła użalać się nad
sobą, bym mogła dalej cierpieć nad sprawą z Samem, bym mogła od
czasu do czasu dobrać się do jakiegoś wampirzego tyłka dla
rozładowania emocji... Kurczę, nie bałam się wtedy aż tak chyba
dlatego, że za każdym z tamtych razów miałam wrażenie, że
istnieje jakieś wyjście. Żadna z tamtych spraw nie była
ostateczna, a ja uczestniczyłam w nich z własnej woli, bo było
poważnie i źle czułabym się, jeśli zostawiłabym resztę na
przysłowiowym lodzie. Bo tak się nie robiło. Bo nie zniosłabym,
gdyby komuś stała się poważna krzywda, a mnie miałyby nękać
wyrzuty sumienia, że gdybym była na miejscu, mogłabym temu
zapobiec. Przede wszystkim jednak za każdym razem wiedziałam, że
moje życie zależy jedynie od tego, jak sama się zachowam. Jeśli
będę wystarczająco dobra, jeśli będę skupiać się na walce i
nie zgrywać niepotrzebnie bohatera, dam radę przeżyć. Że jest
sposób, bym wymknęła się śmierci, nawet jeśli pojawi się
prawdopodobieństwo, że niektóry będą mieć z tym problem.
O nie. Tym razem było inaczej. Bo
tym razem wiedziałam, że czegokolwiek nie zrobię, i tak zdechnę w
męczarniach.
Chciałam coś zrobić. Drżałam z
niecierpliwości, nie mogłam znieść tego stania w miejscu – hej,
posągi, jesteście przecież wampirami! Nie potrzebujecie snu, nie
odczuwacie zmęczenia. Więc dlaczego nie weźmiemy się wreszcie za
szukanie ratunku? Już, teraz, natychmiast, skoro sprawa jest aż tak
poważna! Mogłam robić cokolwiek, tylko nie trwać dalej w jednym
miejscu z wrażeniem, że ktoś może połaszczyć się na skórkę z
wilkołaka nad kominek w zasadzie w każdej chwili. Mogłam szukać
rozwiązania sama. Mało brakło, a za to właśnie bym się zabrała,
choć brakowało mi planu i średnio mogłam to sobie wyobrazić. Ale
nawet takie błądzenie po omacku w oczekiwaniu na średnio możliwe
olśnienie wydało mi się lepsze, niż nic. A tu nie miałam na co
liczyć.
Milczeli. Czekali na nie wiadomo co.
A ja wychodziłam z siebie.
Alice i Jasper, którzy zniknęli
wiele godzin temu, wciąż nie wracali. Zastanawiałam się, co też
mogło się stać – wywiało ich wręcz z hukiem, a cisza, jaka po
tym zapadła, doprowadzała mnie do białej gorączki. Mogłam iść
ich szukać. Proszę bardzo. Bylebym wreszcie mogła zrobić
cokolwiek!
Carlisle wytłumaczył wszystko
Jacobowi niemal od razu po tym, jak przebrzmiały moje tryskające
optymizmem słowa. Choć wszyscy do tej pory byli zdenerwowani i
przepełnieni niezdrową energią, tak po tym, jak jeszcze raz
wysłuchali wszystkiego z ust głowy rodziny, przygaśli. Opanowało
ich zrezygnowanie, katatonia... Sama nie wiem, jak mogłam to
określić. Nawet Emmett, który przecież jeszcze przed ledwie
momentem pchał się do walki, stał się zrezygnowany, jakby
mniejszy i jeszcze bledszy niż normalnie, choć jako wampir i tak
cerę miał wręcz marmurową. Jacob jak najszybciej przemienił się
w wilka, by przekazać sforze Sama niewesołe wieści. Byłam tak
zdenerwowana, że nie wściekłam się na niego nawet o to, że
wchodził mi w kompetencje – to ja przecież byłam łącznikiem, i
to z mianowania, ale nie odzywałam się. Czułam, że sytuacja nie
jest na tyle opanowana, bym mogła skupić się na własnej urażonej
dumie, ale korciło mnie to jak nic innego. Tak z przyzwyczajenia.
Od tego czasu mój nowy alfa chrapał
w kącie dużego salonu Cullenów w wilczym ciele. Nie wiedziałam,
co mu się śniło. Nie interesowało mnie to. Tuż przed świtem nie
wytrzymałam i wyszłam na zewnątrz, gdzie czym prędzej przybrałam
wilczą skórę.
– I co tam się dzieje?
Wzdrygnęłam się. Nie
przypuszczałam, że Seth już nie śpi.
– Jak miałbym niby spać,
skoro w każdej chwili mogą się tu pojawić? – zbulwersował
się, odczytawszy moje myśli.
– Wiem, wiem – mruknęłam.
– „W każdej chwili” jest raczej nieco na wyrost. Pewnie
mamy jeszcze kilka dni. Ja sama nie zmrużyłam oka i jakoś nie mam
na to ochoty. Jake łapie sen kiedy tylko może. Też chciałabym tak
umieć.
Gdzieś daleko słyszałam echo
myśli członków sfory Sama. Wciąż dziwnie myślało mi się w ten
sposób – sfora Jacoba, sfora Sama. Już nie było jednej wielkiej
wilczej rodziny. Dwa niezależne stada i w samym środku ja, należąca
do obu jednocześnie... lub do żadnego z nich. Nie wiedziałam, jak
się rzeczywiście sprawy miały. Nie skupiałam się na tym. Nie
chciałam, bo szczerze mówiąc bałam się tego, co mogłabym tam
odkryć. Prawda mogła być znacznie gorsza i trudniejsza do
zaakceptowania. Sam teoretycznie dał mi wolną rękę, Jacob dość
jasno określił, że mnie tu nie chce. Chyba byłam wyrzutkiem. Z
uprawnieniami łącznika, ale jednak wyrzutkiem... Nie przynależałam
nigdzie. Jeszcze nie tak dawno ucieszyłabym się z tego, lecz teraz
poczułam się jakoś... pusto. Samotnie. Jakiś cichutki głosik
wewnątrz mnie – być może instynkt prawdziwego wilka –
podpowiadał mi, że tacy jak ja nie zostali stworzeni do samotności.
I może coś faktycznie w tym było.
A więc słyszałam gdzieś tam echo
myśli sfory Sama. Nie skupiałam się na nich szczególnie mocno,
choć już z daleka wyczuwałam, że coś jest mocno nie tak.
Zrzuciłam to na karb zasłyszanych dopiero co wieści i odłączyłam
się na tyle, na ile mogłam, szukając chwili prywatności. Bo
musiałam wymyślić plan... Lubiłam mieć opracowane działanie na
każdą ewentualność. Lubiłam sporządzać w myślach długie
listy i nienawidziłam, gdy coś wychodziło poza ramy tego, co
wcześniej dokładnie obejrzałam oczyma wyobraźni. Bez planu nie
czułam się bezpiecznie, a gdy nie czułam się bezpiecznie,
kompletnie mi odbijało. Na takie snucie planów należało mi
pozwolić już dla samego dobra dla otoczenia...
Seth w przeciwieństwie do mnie
umiał spać w każdych warunkach, nawet jeśli ledwie chwilę
wcześniej gorliwie temu zaprzeczał. Znajdował się gdzieś w
pobliżu domu, ale nie szukałam go dokładnie – nie chciałam
przeszkadzać. W najbliższych dniach wszyscy będziemy musieli być
maksymalnie wypoczęci. Zaszyłam się w pobliżu panoramicznego okna
wampirzego salonu, ułożyłam na ziemi tak, by widzieć dobrze, co
się w nim dzieje, i zanurzyłam we własnych myślach.
Coś zaczęło dziać się dopiero o
świcie, gdy promienie słońca rozświetliły skórę najbliżej
stojących wampirów jak najwspanialsze diamenty. Edward drgnął
niezauważalnie i szepnął na tyle cicho, że nawet ja ze swoim
wilczym słuchem miałam problem, by zrozumieć krótkie słowo.
– Alice.
Rzeźby ożyły. Spojrzenia zwróciły
się w jego stronę, stężałe mięśnie przesunęły pod marmurową
skórą.
– Długo jej nie ma – mruknęła
Rosalie. Brzmiała na bezbrzeżnie zaskoczoną. Aż zachciało mi się
śmiać – jej przybrana siostra zniknęła na ponad dziewięć
godzin, a ona właściwie tego nie zauważyła?
– Gdzie też ona może być? –
spytał sarkastycznie Emmett, przeciągając się na kanapie.
– Może lepiej im nie
przeszkadzać... – odezwała się niemal w tym samym momencie Esme.
– Nigdy jeszcze nie zniknęła ot
tak – zdenerwował się rudy. W jego oczach błysnęło coś, co
niemile skojarzyło mi się z paniką. – Carlisle, a może oni już
ją dopadli? Jak sądzisz, czy miałaby dość czasu, żeby
sprawdzić, czy kogoś na nią nie nasłali?
Emmett zaklął tak nagle i głośno,
że właściwie wszyscy naraz zerwaliśmy się z miejsc, warcząc
głośno – nawet ja, choć nie powinno mnie to zaskoczyć, skoro
wciąż go widziałam. Wszyscy nagle zaczęli poruszać się tak
szybko, że aż rozmywali mi się przed oczami.
– Co się dzieje?! –
dopytywali Jake i Seth.
– Mniej więcej to, że
zauważyli, że ich słodkiej wieszczki coś długawo nie ma –
wyjaśniłam pokrótce. – Chyba myślą, że tamci ją
capnęli...
– Wyczulibyśmy obce wampiry na
naszych ziemiach! – zbulwersował się Seth.
– Też tak myślę –
warczał Jacob. – Ale co, jeśli...? – Już wstawał, by
ruszyć do wyjścia razem z wampirami, lecz Bella w ostatnim momencie
krzyknęła na niego:
– Zostań z Renesmee!
Wyskoczyła na zewnątrz,
błyskawicznie wyprzedziła Esme i Rosalie i zrównała się z
Edwardem i Carlisle'm.
– Zostańcie obaj! –
warknęłam, gdy wyczułam, że Seth też się podnosi. – Pilnujcie
dzieciaka, ja z nimi pójdę! – I puściłam się biegiem za
wampirzą rodzinką.
Trzymałam się na dystans, choć
nie zamierzałam odpuszczać. Wciąż pozostawałam w zasięgu głosu,
wystarczająco szybka, by nie mieć problemu z dotrzymaniem im kroku.
Śmieszne – to nie była pełnia moich możliwości. Mam wrażenie,
że gdyby zaistniała taka potrzeba, bez trudu byłabym w stanie im
uciec.
– Czy byliby w stanie ją
zaskoczyć? – spytał Carlisle.
– Nie wiem, jak mogłoby się to
odbyć – westchnął Edward – ale Aro zna ją lepiej niż
ktokolwiek inny. Lepiej niż ja.
Kto to Aro? Czy to był ktoś z
Volturi? Może ich przywódca? Wiedziałam o wiele za mało.
– Czy to pułapka? – krzyknął
Emmett.
– Być może – przyznał rudy. –
Ale nie ma tu żadnych tropów poza tymi należącymi do Alice i
Jaspera. Dokąd oni pobiegli?
Wzdrygnęłam się, gdy wyczułam,
że gdzieś w pobliżu znajduje się ktoś ze sfory Sama. Nie
skupiałam się na delikatnym zapachu na tyle mocno, by go rozpoznać,
ale nie ulegało wątpliwościom, że kierował się w naszą stronę.
W wilczym umyśle wychwyciłam ślady dziwnego podenerwowania... Nie,
jednak było ich dwóch. I jeden w ludzkim ciele. Tylko czego oni od
nas chcieli? Jak na zawołanie przed oczami stanęło mi wyobrażenie
armii wygłodniałych wampirów na granicy naszych ziem. Cholera, ale
chyba wtedy nie poruszaliby się tak wolnym, ludzkim właściwie
tempem.
– Też wychwyciłeś ten zapach? –
krzyknęła w pewnym momencie Esme. Czy chodziło jej o wilki? Czy
znalazła coś innego?
– Nie schodźcie z głównego
szlaku – jesteśmy już prawie na terytorium Quileutów –
zarządził Edward. – Trzymajcie się blisko siebie. Zobaczmy, czy
skręcili na północ, czy na południe.
– Czego chcecie? –
warknęłam w stronę zbliżających się wilków.
– Niczego złego. Chcemy
przekazać wiadomość – odezwał się Jared.
– Jaką znowu wiadomość?
Nie otrzymałam odpowiedzi, choć od
strony Paula wyczułam wahanie. Wampiry musiały ich wreszcie wyczuć
– zatrzymali się gwałtownie, a ja wraz z nimi. Zbliżyłam się
nieco, jeżąc futro na karku. Wątpiłam, bym zdołała coś
zdziałać przeciwko dwóm basiorom, lecz i tak czułam się w
obowiązku, by zaznaczyć, kto tu jest moją rodziną.
Szlag. Jak to się stało, że tak
zaczęłam ich traktować? Kiedy? Jakim cudem, skoro jeszcze niedawno
darzyłam taką niechęcią wszystkich bez wyjątku? Ba, niechęcią!
Ja ich przecież nienawidziłam! Teraz zaś miałam nieprzyjemne
wrażenie, że jakby przyszło co do czego, to wcale nie po stronie
sfory bym się opowiedziała... Wilki były moją prawdziwą rodziną,
to nie podlegało wątpliwościom. Ale Cullenowie stali się nią,
gdy tyle dobra mi okazali. Zawdzięczałam im więcej, niż
kiedykolwiek mogłabym spodziewać się po swoim plemieniu. Ze sforą
kojarzyło mi się jedynie cierpienie...
– Sam? O co chodzi? – zawołał
Edward w gąszcz.
Byli tam – Sam wyszedł spomiędzy
drzew, u jego boków szli Jared i Paul. Wzdrygnęłam się na ich
widok, coś zakłuło niebezpiecznie w sercu. Bardziej odsłoniłam
kły i odwiodłam uszy do tyłu.
Sam, nie zwracając na mnie większej
uwagi, co – przyznaję uczciwie – cholernie zabolało, skierował
się od razu do Carlisle'a. To jemu miał do przekazania wiadomość
i nikt inny go nie interesował. Ja też byłam dla niego obca.
Trzymałam się z wampirami, a więc byłam traktowana jak one. Już
zawsze tak będzie. Już nigdy nie będę jego małą Lee-Lee. Już
nigdy nie przytulę go, już nigdy nie schowam się w jego ramionach,
by mógł głaskać mnie po głowie i powtarzać, że wszystko będzie
dobrze, że jest przy mnie i nigdy mnie już nie zostawi... Teraz
miał inną. Teraz słuchała tego inna. To ją dotykał, to ją
całował, to z nią... Boże, jak to bolało. Jak to niewyobrażalnie
bolało za każdym cholernym razem...
A myślałam, że zdążyłam się
na to uodpornić...
Z trudem wzięłam się w garść. Z
ogromnym trudem. Ale musiałam, bo Jared i Paul popatrywali w moją
stronę. Blokowałam przed nimi myśli jak mogłam, odbudowywałam
swój mur cegiełka po cegiełce, lecz wychodziło mi to cokolwiek
marnie.
Sam odezwał się poważnie i
całkowicie oficjalnie:
– Wkrótce po północy Alice i
Jasper dotarli w to miejsce i poprosili o pozwolenie na przekroczenie
naszych ziem, by móc dostać się do oceanu. Na plaży od razu dali
nurka do wody i już nie wrócili. W drodze na wybrzeże Alice
powiedziała mi, że pod żadnym pozorem nie powinienem zawiadamiać
o tym spotkaniu Jacoba, dopóki nie skontaktuję się z tobą i nie
przekażę ci tego liściku. Obiecałem jej, że będę tu czekał,
bo na pewno zjawisz się, by jej szukać. Mówiła, że to
niezmiernie ważne. Sprawiała wrażenie, jakby zależało od tego
życie nas wszystkich. – Z ponurą miną podał wampirowi małą
karteczkę.
Zdenerwowanie, jakie wyczuwałam z
ich strony od jakiegoś czasu, nagle nabrało sensu. Jaka ja byłam
głupia, że nie zainteresowałam się tym mocniej! O ile wcześniej
mogłabym się dowiedzieć...!
Alice. Drobna, wiecznie uśmiechnięta
wampirzyca, która przez ten krótki czas stała się dla mnie kimś
w rodzaju przyjaciółki, której nigdy nie miałam. Zrobiło mi się
niedobrze. Nie wiedziałam, co było w tym liście, ale sądząc po
tym, z jakimi minami wszyscy go czytali, sprawa była poważna.
– Alice postanowiła nas opuścić
– wyszeptał wreszcie Carlisle.
– Co takiego?! – wykrzyknęła
Rosalie.
Obrócił list tak, by wszyscy mogli
go przeczytać. Ja również przysunęłam się bliżej i przyjrzałam
równym literom...
„Nie szukajcie nas. Nie ma czasu
do stracenia. Pamiętajcie: Tanya, Siobhan, Amun, Alistair i tylu
nomadów, ilu tylko się da. My bierzemy na siebie Petera i
Charlotte. Jest nam okropnie przykro, że musieliśmy odejść w ten
sposób, bez pożegnania i jakichkolwiek wyjaśnień. Niestety, nie
mogliśmy postąpić inaczej. Kochamy was”.
I tyle. Aż tyle.
– Opuściła ich. Tak po prostu
ich opuściła. Uciekła, gdy tylko pojawiło się zagrożenie –
syknął Jared.
– Czy tak zachowuje się
rodzina? – zawtórował mu Paul. – Nigdy nie porzuciłbym
moich bliskich, by ratować własną skórę!
– To nie może być tak, ona
musiała zobaczyć coś w tej wizji... Nie mogła tak po prostu...
– dukałam, chcąc wybronić przyjaciółkę, ale co ja właściwie
mogłam? Sama miałam wątpliwości. Być może próbowałam się
pocieszyć.
– Tak, ryzyko jest aż tak duże.
– Edward odpowiedział na jakieś pytanie, które musiało urodzić
się w głowie Sama.
– Na tyle duże, by porzucać
własną rodzinę? – warknął alfa.
– Nie wiemy, co takiego zobaczyła.
Alice nie jest ani tchórzliwa, ani bezduszna. Musiała mieć swoje
powody.
– Żaden z nas nigdy by...
– Jesteśmy ze sobą związani
inaczej niż wy w sforze – uciął stanowczo wampir. – Każde z
nas nadal posiada wolną wolę.
– My też posiadamy wolną
wolę. Żadne z nas nie porzuciłoby rodziny nie dlatego, że
instynkt nakazuje nam ją chronić, tylko dlatego, że tak właśnie
powinno się postąpić – zawarczał Jared.
– Powinniście wziąć sobie to
ostrzeżenie do serca – ciągnął rudy, najwidoczniej nie
zauważając, że podobne zwracanie się do Sama nie wróżyło
niczego dobrego. W ciemnych oczach wilkołaka już widziałam dziwny
błysk, którego wolałam nie interpretować. – To nie jest coś, w
co radziłbym się wam angażować. Możecie nadal zmienić wizję,
której doświadczyła Alice.
Sam uśmiechnął się cierpko.
– My nie uciekamy.
– My nie pozostawiamy rodziny
– prychnął Paul.
– Nie skazuj przez dumę swoich
bliskich na rzeź – odezwał się cicho Carlisle.
Na niego alfa spojrzał o wiele
przyjaźniej.
– Tak, jak to nam wytknął
Edward, nie jesteśmy do końca wolni. Renesmee jest częścią
naszej rodziny w takim samym stopniu jak waszej. Jacob nie może jej
opuścić, a my nie możemy opuścić jego. – Zerknął mimowolnie
na liścik Alice i zacisnął usta, powstrzymując się od
powiedzenia czegokolwiek więcej.
– Nie znasz jej – wycedził
Edward.
– A ty ją znasz? – spytał go
obcesowo.
– Mamy dużo spraw do załatwienia,
synu. – Carlisle położył dłoń na ramieniu młodszemu
wampirowi, zanim ten zdecydował się na coś głupiego. –
Niezależnie od tego, jaką decyzję podjęła Alice, bylibyśmy
głupcami, gdybyśmy nie postąpili zgodnie z jej zaleceniami.
Wracajmy do domu i zabierzmy się do pracy. Dziękuję ci, Sam.
– Przepraszam. Wybacz. –
Wilkołak stropił się wyraźnie. – Nie powinniśmy byli jej
przepuścić.
– Nie wyrzucaj sobie tego. Alice
ma prawo robić, co jej się żywnie podoba. Ja też bym jej nie
zatrzymywał.
Chwilę wszyscy milczeli. Bałam
się, skóra na grzbiecie paliła mnie, jakby ktoś nieustannie
wbijał we mnie spojrzenie.
– Ja tam nie poddaję się bez
walki – warknął Emmett pod nosem. – Alice zostawiła nam
instrukcje. Weźmy się do roboty.
– Ja też nie zamierzam się
poddawać – wycedziłam, ostatni raz spojrzałam na
przyglądającego mi się Sama i choć spojrzenie miał cokolwiek
dziwne, odwróciłam się na pięcie i zniknęłam razem z resztą
między drzewami.
Bella i Edward odłączyli się, by
zbadać odnogę tropu, o której wcześniej mówiła Esme.
Zastanawiałam się, czy nie powinnam iść z nimi – może
dowiedziałabym się czegoś więcej, może byłabym potrzebna...
Zrezygnowałam jednak, widząc, jak na siebie patrzyli. Nie chciałam.
Nie chciałam kolejny raz na to patrzeć, bo i bez bijących po
oczach ze wszystkich storn miłosnych obrazków czułam się tak,
jakbym rozpadała się na kawałeczki. Drobne, nieuchwytne, a każdy
z nich był ostry i raniący.
Od razu gdy dotarliśmy do domu,
Cullenowie zaczęli się pakować. Na stole w salonie pojawił się
globus, który szczególnie mnie zaskoczył – o ile lepsza przecież
byłaby szczegółowa mapa! Kotłowali się, kręcili. Przebierali,
przygotowywali. Choć wiedziałam, że raczej nie powinnam pchać się
do domu w wilczym ciele, nie chciałam przemieniać się w człowieka.
Stałam zasadniczo w samym środku i jedynie przeszkadzałam. Nastrój
panował o wiele lepszy niż rankiem – poczucie konkretnego celu,
stojąca przed wszystkimi jasno misja napędzała energią i
sprawiała, że wszyscy mieli wrażenie, jakby jeszcze coś od nich
zależało. Edward i Bella pojawili się dopiero po jakimś czasie.
Żadnemu z nich nie podobał się pomysł tego, że mieli zostać,
podczas gdy reszta ruszała na poszukiwania, lecz musiałam przyznać,
że argumenty, które przedstawiał Carlisle, brzmiały rozsądnie.
Pożegnałam się ze wszystkimi
lakonicznym merdaniem ogonem. Nie przemieniałam się w człowieka.
Nie mogłam. W tym wszystkim było coś tak cholernie ostatecznego,
że zwyczajnie nie dałabym rady...
Wyszłam na zewnątrz. Patrzyłam,
jak odchodzą w różnych kierunkach. I wciąż nie mogłam pozbyć
się wrażenia, że moje dobre życie, choć dopiero co się zaczęło,
właśnie miało się ku końcowi.
A Sam... Sam zagnieździł się na
dobre w moich myślach i nie zamierzał znikać.
Widziałam oczyma wyobraźni, jak
jest z Emily. Jak ją całuje, jak jej dotyka, jak ją pieści, jak
leżą razem w łóżku, wyznają sobie miłość. Widziałam, ale
wiedziałam też, że tak jest naprawdę. Mnie w jego sercu już nie
było. I nigdy nie będzie.
On nie był mój. A ja wraz z nim
straciłam bezpowrotnie jakąś część siebie, bez której nie
byłam w stanie żyć. Mogłam mieć nadzieję, że czas zaleczy
krwawiącą ranę, że z czasem nauczę się, jak żyć bez tej
cząstki, jak po amputacji kończyny. Nic z tego. Zamiast coraz
lepiej, było jedynie gorzej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz