Pomimo długich poszukiwań stało
się tak, jak przewidziałam – Edward i Carlisle nie zdołali
odnaleźć Iriny. Ruszyli jej tropem jak najszybciej, przepłynęli
nawet zatokę, przy której ślad się urywał, zlustrowali
przeciwległy brzeg, lecz nie zdołali natrafić na nic więcej.
Nie wiedziałam, co powinnam o tym
wszystkim myśleć. Tysiące przeczuć, emocji, domysłów i
wątpliwości mieszało się w jedno, sprawiając, że chwilami
zaczynałam zapominać, jak mam na imię. Ten bałagan w głowie
sprawiał, że nie umiałam skupić się na niczym – nie mogłam
zasnąć, zapominałam o tym, że do zjedzenia obiadu niezbędne jest
poruszanie dłonią z widelcem, nie rozumiałam, co dzieje się w
książce, którą chciałam się nieco rozproszyć. Jeszcze niedawno
czytanie potrafiło całkowicie oderwać mnie od rzeczywistości,
przenieść w inny świat tak dokładnie, bym zupełnie zapomniała o
tym prawdziwym, teraz jednak za nic nie mogłam wpędzić się w ten
upragniony stan. Gdy przyłapałam się na tym, że już piąty raz
śledzę wzrokiem to samo zdanie, a nadal nie mam bladego pojęcia, o
co w nim chodzi, a było mi zdecydowanie zbyt zimno na to, by wybrać
się na patrol (poza tym doskonale pamiętałam o tym, że teraz była
kolej Setha, a młody ostatnio zaczynał się buntować, gdy
wchodziłam mu w kompetencje), postanowiłam udać się do nadmiernie
zaludnionego salonu i zająć żałosnym odmóżdżaniem telewizją.
Chociaż sama nie wiem, czy pojęcie
„zaludniony salon” jest tu choć minimalnie trafione.
Gdy wcześniej podsłuchiwałam
rozmowy Belli z rodziną, jak zwykle nie zamierzając się wtrącać,
wyłapałam kilka rzeczy, które wraz z dość niejasnymi
wspomnieniami tworzyły pewien obraz sytuacji. Kojarzyłam, że była
jakaś afera w związku ze ślubem Belli i Edwarda, choć nie miałam
pojęcia, o co dokładnie w niej chodziło – spędziłam wtedy cały
dzień w ciele wilka, by razem z resztą mieć oko na Jacoba w razie
gdyby zachciało mu się zrobić coś wyjątkowo głupiego (swoją
drogą, to zachciało mu się szybciej, niż wszyscy obstawialiśmy).
Co Irina konkretnie zrobiła i co mogła sobie o tym pomyśleć,
pozostawało już dla mnie tajemnicą, ale wraz z tym, że wciąż
chodziło mi po głowie to, że przecież to właśnie wilkołaki
zabiły jej ukochanego Laurenta, dało mi już do myślenia. Może
kobitka nie żywiła urazy za spoufalanie się z ludźmi, jakim było
przecież ze strony Edwarda ochajtanie się z żywą wówczas Bellą,
tylko poszło o... ich zażyłość z naszą sforą? Teraz, gdy Bella
niemal dosłownie wcisnęła jej się przed oczy podczas
baraszkowania w śniegu z córką i przemienionym w wilka Jacobem,
mogła przecież nie wytrzymać.
Okazało się, że bezmyślne
śledzenie losów jakiejś wyjątkowo nieudanej brazylijskiej
telenoweli zaskakująco pomaga w uporządkowaniu myślowego chaosu.
Niemal plułam sobie w brodę, że nie wpadłam na to wcześniej.
No bo dlaczego Irina tak nagle się
tutaj zmaterializowała? Jak dla mnie być może chciała za coś
przeprosić, być może za to coś w związku ze ślubem Belli i
Edwarda. Może chciała się ze wszystkimi pogodzić, bo przecież
traktowali się niemal jak rodzina. A tu... No cóż. Bardziej
ostentacyjnie zgasić jej nie mogli.
Ale z drugiej strony... czy aby na
pewno chodziło tutaj o wilkołaka?
Irina, stojąc na tamtej grani i
patrząc na rodzinną scenkę, z pewnością oprócz zaprzyjaźnionych
wampirzycy i przerośniętego psa zauważyła też coś jeszcze. A
konkretnie nienaturalnie piękne dziecko, ochoczo chwalące się
swoimi nadnaturalnymi zdolnościami. Coś tam pamiętałam, że wśród
wampirów panuje rygorystyczny zakaz przemieniania dzieci, za
złamanie karany bodajże śmiercią. Coś tak czułam, że wszyscy
możemy mieć w najbliższym czasie nieco... przesrane.
Nie wiem, jak to się stało, że
tak nagle zaczęłam na dobre traktować ich jak rodzinę – jak
moje malutkie krwiożercze owieczki, którymi chciałam się
zaopiekować – ale nawet przez chwilę nie było dla mnie opcji, by
zostawić ich na pastwę niebezpieczeństwa. I to zwieszającego się
nad nimi dość realnie...
Tak, może i powstała między nami
swoista więź, ale przy okazji byłam też pewna, że za nic nie
przyjmą do wiadomości moich ostrzeżeń. Byli zbyt uprzejmi, zbyt
łatwowierni. Żadne nie przełknie opcji, według której kochana
kuzyneczka, powodowana dawnym fochem i szczeniacką frustracją,
naskarży o wszystkim Volturi. Dla mnie pozostawało to jedynie
kwestią czasu, ale oni pewnie nie uwierzyliby nawet gdyby
powiedziała im o tym wprost. Dalej trwaliby przy przeświadczeniu,
że przecież rodzinie się takich rzeczy nie robi.
Nie robi. Chyba że jest się
zrozpaczoną kobietą, która przez wilkołaka straciła miłość
swojego życia, a przez nieśmiertelne dziecko matkę.
Carlisle podobno zadzwonił do
Tanyi, siostry Iriny, by spytać, czy kobieta do nich dotarła. Jak
łatwo można było się domyślić – klan Denali również
rozpaczliwie jej szukał, martwił się... Rozłąka z siostrą,
choćby chwilowa, musiała być dla nich wielkim przeżyciem.
Zastanawiałam się, czy ich więź nie stała się tak mocna przez
to, jak straciły matkę. Alice próbowała zajrzeć w przyszłość,
by czegoś się dowiedzieć, niestety obecność moja i Renesmee
nieustannie blokowała jej wizje. Ustaliła jedynie tyle, że Irina
jest zrozpaczona, targana silnymi emocjami i idzie gdzieś, nie
podjąwszy na razie żadnej konkretnej decyzji.
Moim zdaniem to akurat było tylko
kwestią czasu.
Jak dla mnie – wszyscy
siedzieliśmy na bombie. Tu potrzeba było wzmożenia czujności,
zainteresowania się okolicą, może kolejnych poszukiwań... a tu z
każdym dniem miałam wrażenie, że sprawa cichnie. Tylko ja
nieustannie myślałam, cała reszta zaczęła skupiać się na
innych sprawach, o tej powoli zapominając. Znowu zaczęli knuć
wycieczki krajoznawcze – podobno po to, by dowiedzieć się czegoś
o Renesmee, co też stanowiło swego rodzaju priorytet, ale w tym
ferworze mając głęboko to, co mogło być o wiele istotniejsze. I
mogło wydarzyć się o wiele szybciej, niż ewentualne zestarzenie
się i zejście ze świata małej.
W końcu nie będzie miał się kto
starzeć i umierać, jeśli przyjdą tu całą armią, żeby nas
wyrżnąć i spalić ku przestrodze dla potomnych.
Tego dnia, gdy okazało się, że to
ja miałam rację, wszystko toczyło się pozornie swoim rytmem.
Siedziałam sobie w fotelu przed panoramicznym oknem w salonie
Cullenów, delektując się mocną kawą i zaskakująco marzycielsko
jak na mnie zachwycając się padającym nieprzerwanie topniejącym
śniegiem, jednocześnie mimochodem rejestrując wszystko to, co
działo się wokół mnie. A jak na dom, w którym zwykle panowała
idealna, nieprzerywana nawet szmerem oddechów cisza, działo się
naprawdę wiele. Przyzwyczajona do spokoju, czułam się tak, jakby
głowę miało mi rozsadzić od nadmiaru bodźców. Usiłowałam
wymyślić jakiś plan, zastanawiałam się też, jak przedstawić
wszystko obu sforom, by mieć w nich ewentualne wsparcie. A reszta za
nic miała to, że właśnie męczyły mnie rozterki nad
bezpieczeństwem ich marmurowych tyłków...
Renesmee oddychała spokojnie, śpiąc
na kanapie, widocznie już doszedłszy do wniosku, że nie ma co
liczyć na to, że rodzice zabiorą ją dzisiaj do domu, a Bella
przyglądała się, jak Carlisle i Edward naradzali się,
doprecyzowując szczegóły wspomnianej wycieczki krajoznawczej. Esme
i Rosalie zastanawiały się nad tym, co powinny spakować, Emmett i
Jasper z kolei przekrzykiwali się żywiołowo, planując
„urozmaicenie diety”, jak to nazwali. Od polowania na jaguary i
pantery przeszli do chęci skosztowania anakondy i innych
tropikalnych paskudztw, na myśl o których tylko robiło mi się
niedobrze. Egzotyczna fauna Amazonii za nic mnie nie pociągała, tak
samo jak stada komarów, które pewnie osiągały tam niesamowite
rozmiary i jak jeden mąż zleciałyby się z całej okolicy, by
nadgryźć właśnie mnie. Jacob podobno miał ruszyć ze wszystkimi,
lecz teraz nie było go nigdzie w pobliżu – wybył, by
poinformować Sama o swojej rychłej nieobecności.
Jedyną osobą, która zdawała się
nie wpaść w „wakacyjne szaleństwo”, była Alice. Dziewczyna
już na pierwszy rzut oka wyglądała na taką, co kompletnie nie
wie, co ze sobą zrobić – nie mogła usiedzieć w miejscu, ciągle
znajdowała sobie jakieś zajęcie. Poruszała się powoli jak na
nią, ale zdążyła już niepotrzebnie odkurzyć wszystkie
świąteczne ozdoby, którymi Esme nie wiadomo po co obkleiła cały
pokój, poprzestawiać wazony, zetrzeć wszystkie kurze... Wyraz
twarzy miała nieobecny i po lekko zamglonych oczach można było
łatwo się domyślić, że wciąż próbuje zajrzeć w przyszłość.
Co chciała tam zobaczyć? Przyszłość Iriny? Czy może chciała
dowiedzieć się, gdzie będą mieć jak największe szanse na
znalezienie informacji o półwampirach? Przechylałam się raczej ku
temu drugiemu, lecz z błędu wyprowadził mnie spokojny głos
Jaspera:
– Daj spokój, Alice. Jej żałoba
to nie nasz problem.
Alice pokazała mężowi język, ale
nie zaprotestowała, gdy aura w pomieszczeniu stała się
nienaturalnie spokojna.
Trochę mi ulżyło, że nie jestem
w sama w tym drżeniu o nasze bezpieczeństwo. A przynajmniej miałam
taką nadzieję, że dało się w ten sposób te słowa zrozumieć –
że nie chodziło o kolejny pokład empatii, altruizmu i cholera wie
czego jeszcze, którymi cała rodzinka nieraz doprowadzała mnie do
szału. No bo ja rozumiem bycie dobrym, ale nie cukierkowo
zaślepionym! A z każdą chwilą coraz mocniej odnoszę wrażenie,
że tylko ja tutaj dostrzegam wszystko takim, jakim może się
okazać. I za nic te moje spostrzeżenia mi się nie podobają.
Ech, a może po prostu powinnam
wyluzować? Może za bardzo się tym wszystkim przejmuję? Może
trochę takiej cukierkowatości wyszłoby mi na dobre?
Już byłam gotowa przyznać, że
chyba naprawdę muszę się nieco rozluźnić i przestać wypatrywać
spisku wszędzie tam, gdzie go nie ma, gdy stała się rzecz dość...
niezwykła.
Alice trzymała akurat w dłoniach
wazon z kwiatami i niosła go w stronę kuchni, pewnie chcąc
wymienić w nim wodę lub bestialsko zamordować jedną z róż,
która sprawiała wrażenie lekko przywiędłej. Właściwie nie
zarejestrowałam, czy drgnęła, czy się spięła, czy tuż przed
tym zmienił się jej wyraz twarzy – to, co odbijało się w
wielkiej szybie, a co było moim jedynym informatorem, jako że nadal
nie zamierzałam odwracać się od okna, nie było na tyle
szczegółowe, bym mogła być wszystkiego pewna – ale nie
zmieniało to faktu, że gdy kryształowe naczynie wysunęło się z
doskonałych, nienawykłych do popełniania błędów wampirzych rąk,
aż podskoczyłam, wylewając sobie kawę na kolana. Zaklęłam
wściekle – była jeszcze gorąca – i obejrzałam się z chęcią
mordu na zamieszanie...
Z tym że to nie był wcale akt
złośliwości, przypadek, niezdarność czy inna sprawa, o którą
miałabym prawo się wściec – na Boga, przecież miałam do
czynienia z wampirzycą! Ona nawet, jeśli by ten wazon celowo
rzuciła, mogłaby bez żadnego wysiłku złapać go tuż nad
podłogą! Nie przypuszczałam, że to możliwe, by ktoś taki jak
ona coś upuścił. Nigdy.
Czas na chwilę stanął w miejscu.
Ucichły rozmowy, wszystkie spojrzenia zwróciły się w stronę
drobnej sylwetki. Wieszczka stała tak chwilę, odwrócona do nas
tyłem i zupełnie nieruchoma, lecz w następnej sekundzie wszystko
potoczyło się tak, jakby ktoś wcisnął przycisk przewijania na
pilocie. Obróciła się tak gwałtownie, że aż rozmyła się w
powietrzu, i oparła dłonią o ścianę, jakby nie była w stanie
sama utrzymać równowagi. W jej nieobecnych oczach kryły się ból,
rozpacz, strach...
Nie strach. Przerażenie.
Edward wciągnął powietrze tak
gwałtownie, że aż się prawie nim zakrztusił. Jasper
błyskawicznie doskoczył do Alice, położył jej dłonie na
ramionach i potrząsnął, chcąc przywrócić ją do rzeczywistości.
– Co jest? Alice, co się stało?
– powtarzał.
Emmett drgnął, rozejrzał się,
chyba nieświadomie obnażając zęby. Odruchowo zaczął szukać
wzrokiem zagrożenia. Reszta nie odezwała się nawet słowem, wciąż
sparaliżowana.
– Co, u licha, jest grane? –
Jasper jeszcze raz potrząsnął wątłą na pierwszy rzut oka
dziewczyną.
– Jadą po nas. Wszyscy –
szepnęła jednocześnie z Edwardem. Jeśli to w ogóle jest możliwe,
rudy wydawał mi się jeszcze bledszy, niż zazwyczaj.
W pokoju zapadła głucha cisza. W
złocistych oczach pojawiło się wahanie, wątpliwości,
niezrozumienie... tysiące pytań, od których powietrze zdawało się
aż skwierczeć. Tylko ja jedna miałam głupią ochotę, by zerwać
się z miejsca i zatańczyć na środku z triumfalną miną.
– Volturi – jęknęła Alice.
– Wszyscy – uzupełnił
zszokowany Edward.
– Wiedziałam! – syknęłam.
Ledwo powstrzymałam się od tego, by nie wyszczerzyć zębów w
wilczym grymasie. Ognisty dreszcz smagnął mnie wzdłuż kręgosłupa,
lecz zacisnęłam pięści i jakoś doprowadziłam się do porządku.
– Ale dlaczego? Skąd ten pomysł?
– Wieszczka popatrzyła bezradnie na swoje dłonie, jakby w nich
miała nadzieję wyczytać odpowiedź.
– Kiedy? – spytałam.
– I dlaczego? – jęknęła Esme.
– Kiedy? – powtórzył bardziej
stanowczo Jasper.
Alice jeszcze raz spróbowała
zajrzeć w przyszłość – jej oczy stały się na kilka sekund
całkowicie nieprzytomne, tylko usta skrzywiły się w grymasie, gdy
spróbowała powściągnąć przerażenie.
– Wkrótce – odezwała się
jednocześnie z Edwardem, lecz uzupełniła już sama: – Wszędzie
będzie dużo śniegu, i w lesie, i w miasteczku. Przybędą tu za
niecały miesiąc.
– Grunt, że nie jutro. – W
pewien sposób odetchnęłam.
– Ale co nimi kieruje? – wtrącił
Carlisle.
– Muszą mieć jakiś powód –
poparła Esme. – Może żeby sprawdzić...
– Tu nie chodzi o Bellę! –
przerwała jej Alice. – Przyjadą wszyscy: Aro, Kajusz, Marek,
każdy z członków ich straży przybocznej. Nawet ich żony.
– O kurwa – wyrwało mi się.
Nie spodziewałam się, że przewidywana tragedia może osiągnąć
aż takie rozmiary.
– Ależ żony nigdy nie opuściły
wieży! – zaprotestował Jasper. – Nigdy! Nawet podczas rebelii
na południu! Nawet, gdy władzę próbowali im odebrać Rumuni!
Nawet gdy polowali na nieśmiertelne dzieci! Nigdy!
– Ale teraz najwyraźniej tak –
szepnęłam.
– Ale dlaczego? – powtórzył
Carlisle. Wyglądał na takiego, co nie spocznie, dopóki motywy
wampirzej rodziny królewskiej nie staną się dla niego w pełni
jasne. Na to, by były jednocześnie zrozumiałe, chyba nie mieliśmy
co liczyć. – Nie zrobiliśmy nic złego! A gdybyśmy nawet coś
przewinili, co by to mogło być, żebyśmy aż tak im się narazili?
– Tylu nas już jest... – Edward
wzruszył ramionami. – Pewnie chcą się upewnić, czy czasem... –
Urwał w połowie.
– Ale to nie daje nam odpowiedzi
na kluczowe pytanie! Dlaczego?
Wolałam na razie milczeć, by nie
sprowokować jeszcze więcej strachu, lecz z każdą chwilą miałam
mocniejsze wrażenie, że udało mi się to wszystko przewidzieć.
Wciąż zaciskałam pięści, czekając, aż nastąpi odpowiedni
moment. Może też mając nadzieję, że sami jakoś do tego dojdą,
bym nie musiała wszystkiego ujawniać i nagle znajdować się w
centrum uwagi...
– Sprawdź to, Alice – poprosił
Jasper. – Zobacz, co ich sprowokowało.
Pokręciła przecząco głową.
– Ta wizja przyszła znikąd,
Jazz. Nie przyglądałam się poczynaniom Volturich. Nawet naszej
przyszłości nie badałam. Rozglądałam się za jakimiś wieściami
o Irinie. Nie było jej tam, gdzie się tego spodziewałam...
Nagle zachwiała się, złociste
oczy ponownie zaszły mgłą. Drgnęła po dłuższej chwili.
– Postanowiła, że do nich
pojedzie – zaczęła. – Irina postanowiła, że pojedzie do
Volturich. A potem z kolei to oni podejmą decyzję, żeby przyjechać
tutaj. Ale wygląda to tak, jakby już od dawna na nią czekali.
Jakby swoją decyzję podjęli już dawno temu, tylko czekali na
Irinę...
– Zdrajczyni! – rzuciłam.
Niemal widziałam obracające się w wampirzych głowach trybiki.
– Czy możemy ją powstrzymać? –
chciał wiedzieć Jasper.
– To niemożliwe. Jest już prawie
na miejscu.
– Co ona wyprawia? – jęknął
Carlisle.
Czekałam jeszcze chwilę. Zerkałam
co chwilę niepewnie na Bellę, dziwnie milczącą i odległą. W
niej pokładałam ostatnie nadzieje, lecz gdy cisza nadal się
przeciągała, w końcu nie wytrzymałam.
– Wy naprawdę tego nie widzicie?
Skupcie się wreszcie! – parsknęłam. – Jak myślicie, co ktoś,
kto stracił matkę przez nieśmiertelne dziecko, zobaczył jako
pierwsze w tej scence rodzajowej, jaką urządziliście z Jacobem?
Wszyscy spojrzeli na mnie. W
wampirzych oczach błysnęło zrozumienie i jeszcze większy strach,
silniejszy niż do tej pory.
– Nieśmiertelne dziecko –
wyszeptał Carlisle.
– Wreszcie dotarło! – Zaśmiałam
się bez cienia wesołości.
– Tyle że Irina się myli –
odezwała się Bella z paniką w głosie. – Renesmee nie jest taka
jak tamte dzieci. One się nie zmieniały, a mała rośnie jak na
drożdżach. Nad nimi nie dawało się zapanować, a mała nigdy
jeszcze nie zrobiła krzywdy ani Charliemu, ani Sue, ani nawet nie
pokazała im nic, co mogłoby ich przestraszyć. Potrafi się
kontrolować. Już jest bystrzejsza od większości dorosłych. Nic
na nią nie mają... – Za murem słowotoku starała się ukryć to,
jak bardzo się przejęła.
– Za taką zbrodnię nie karzą w
procesie, skarbie. – Edward brzmiał nienaturalnie spokojnie. –
Aro zobaczył już dowody w myślach Iriny. Przybędą tu, żeby
wykonać wyrok, a nie żeby nad nim obradować.
– Ale przecież jesteśmy
niewinni! – Młoda wampirzyca nie mogła uwierzyć. Niemal zerwała
się z miejsca, gdy położył jej dłoń na ramieniu.
– Nie dadzą nam dość czasu,
byśmy mogli ich o tym przekonać.
– Co możemy zrobić?
– Możemy walczyć – odezwał
się ze spokojem Emmett.
– Ale nie wygramy – warknął
Jasper.
– Cóż, uciec też nie możemy.
Nie, dopóki korzystają z usług Demetriego. – Wielki wampir
skrzywił się. Podejrzewam, że to nie myśl o niejakim Demetrim
napawała go obrzydzeniem, a opcja, że mógłby wziąć nogi za pas.
– Nie rozumiem, dlaczego nie moglibyśmy wygrać. Mamy do wyboru
kilka opcji. Nie musimy walczyć sami.
– Nie ma mowy, Emmett! – Bella
aż się uniosła. – Nie naślę Quileutów na Volturich!
– Bella, wyluzuj. – Uśmiechnął
się drapieżnie. W tej chwili ostre kły, jak u wampirów rodem z
bajek, pasowałyby mu jak ulał. – Nie miałem na myśli sfory.
– Wątpisz, że Sam i Jacob
zignorowaliby taką inwazję? – Obejrzałam się na niego z ogniem
w oczach. – Nawet, jeśli nie chodziłoby o waszego szczeniaka?
Dzięki Irinie przecież Aro i tak już musi wiedzieć o naszym
przymierzu.
– Nie wątpię, że obie sfory
przyszłyby nam z pomocą, ale myślałem o innych naszych znajomych.
Nagle mnie olśniło. Zaczynałam
rozumieć, co mu chodzi po tym wielkim łbie.
– Nie będę skazywał swoich
przyjaciół na śmierć – zaprotestował Carlisle.
– Hej, może to im pozwól podjąć
tę decyzję? – Przybrany syn uniósł dłonie w poddańczym
geście. – Nie upieram się, że będą musieli z nami walczyć.
– Przecież już o tym
rozmawialiśmy! – wtrąciłam, gdy nareszcie w pełni
skrystalizowało mi się przed oczami to, do czego dążył. –
Jeszcze niedawno byliście na to gotowi. Już jakiś czas temu
przecież przeczuwaliście, że Volturi mogą się małą
zainteresować, i szukaliście wsparcia wśród znajomych. Dlaczego
nie wrócić do tego planu?
– Właśnie. – Nigdy nie
przypuszczałam, że jakikolwiek wampir zgodzi się ze mną w
czymkolwiek. – Mogą po prostu czekać z nami na przybycie
Volturich, tak żeby na ich widok tamci się zawahali. Bella i Leah
mają rację. Trzeba zgromadzić tak wielkie poparcie, by tamci nie
mieli wyboru i zgodzili się nas wysłuchać. Chociaż z drugiej
strony, jeśliby nam uwierzyli, ominęłaby nas fajna bitwa...
Spojrzałam na niego z miną mówiącą
„a już myślałam, że jednak zmądrzałeś”, ale niestety nie
wziął sobie tego przesłania do serca. Mrugnął tylko do mnie,
powstrzymując uśmiech.
– Dobrze mówicie – poparła nas
Esme. – To ma sens. Ta chwila zwątpienia z ich strony –
dokładnie tego nam trzeba. Spróbujemy przemówić im do rozumu.
– Będziemy musieli ściągnąć
tu wielu świadków. – Rosalie odezwała się pierwszy raz. –
Więcej, niż zakładaliśmy na tym samym początku, o którym mówiła
futrzasta.
Przełknęłam cisnący się na usta
komentarz. To nie była pora na uświadomienie blondi po raz drugi,
że wcale nie jest taka niezniszczalna, jak jej się wydaje.
– O tyle możemy naszych
przyjaciół poprosić. Mieliby po prostu dać świadectwo.
– Zrobilibyśmy dla nich to samo –
zauważył Emmett.
– Musimy tylko bardzo uważać na
sposób, w jaki im to przekażemy – mruknęła Alice. – Musimy
starannie zaplanować te pierwsze spotkania. – W jej głosie znowu
pojawiła się nutka paniki.
– Spotkania? – Jasper spojrzał
na nią z uniesionymi brwiami.
Dziewczyna nie zamierzała rozwijać.
Nie czekając dłużej, zaczęła wyliczać:
– Rodzina Tanyi. I Siobhan. I
Amuna. I część nomadów, na pewno Garrett i Mary, może Alistair.
– A co z Peterem i Charlotte? –
Po głosie Jaspera łatwo można było poznać, że te dwie postacie
to ktoś dla niego ważny i raczej wolałby nie pchać ich na rzeź.
Bo opcji rzezi wciąż raczej nie wykluczyliśmy.
– Być może.
– A wampirzyce z Amazonii? –
podsunął Carlisle. – Kachiri, Zafrina i Senna?
Alice znowu zajrzała w przyszłość.
Przez jej twarz przebiegł dziwny grymas, lecz zniknął tak szybko,
że nie mogłam go zinterpretować. Spięła się ledwo zauważalnie.
– Nic nie widzę.
– Co to miało być? – pogonił
ją niecierpliwie Edward. – Ten fragment z dżunglą. Będziemy ich
szukać?
– Nic nie widzę – powtórzyła
uparcie, ale nie tylko mi zabrzmiało to na kłamstwo. – Będziemy
musieli się rozdzielić i pospieszyć – trzeba to załatwić,
zanim śnieg zacznie osiadać na ziemi. Musimy dotrzeć do kogo tylko
się da i ściągnąć ich tutaj, by zobaczyli dowody. – Odpłynęła
na jeszcze jedną chwilę. – Spytajcie Eleazara. Za tym kryje się
coś więcej, niż tylko obowiązek zlikwidowania nieśmiertelnego
dziecka.
W salonie zapadła cisza. Wszyscy
czekali z niecierpliwością, aż Alice wyjdzie z transu.
– Tyle tego – jęknęła. –
Mamy mało czasu.
– Alice? – odezwał się Edward.
– Wszystko działo się tak szybko. Nic z tego nie zrozumiałem. Co
to za...
– Nic nie widzę! – wydarła się
na niego. Pierwszy raz widziałam malutką Alice prawdziwie wściekłą.
– Jacob zaraz tu będzie!
Rosalie ruszyła w stronę drzwi.
– Ja się tym... – zaczęła,
ale wieszczka przerwała jej szybko.
– Nie, niech wejdzie. – Jej głos
z każdą chwilą stawał się coraz mocniej piskliwy. Wyglądała
tak, jakby nie pragnęła niczego bardziej niż ucieczki jak najdalej
stąd. Chwyciła Jaspera za dłoń i ścisnęła tak mocno, że
pewnie gdyby był człowiekiem, połamałaby mu kości. – Z daleka
od Nessie też lepiej będzie mi się widziało. Muszę sobie stąd
pójść. Muszę się porządnie skoncentrować. Muszę sprawdzić
każdy najdrobniejszy szczegół. Muszę już iść. Chodź, Jasper,
nie mamy czasu do stracenia! – Pociągnęła zagubionego męża
stanowczo za sobą i oboje czym prędzej wypadli w noc, mijając na
drewnianych stopniach zaskoczonego Jacoba. – Ruszcie się! Musimy
ich wszystkich namierzyć! – krzyknęła na odchodnym i zniknęła
w falach topniejącego śniegu.
– Kogo namierzyć? – zdziwił
się Jacob, zamykając drzwi po dłuższej chwili zastanowienia. –
Co ją tak nosi?
Nikt mu nie odpowiedział, wszyscy
tępo wpatrywali się w przestrzeń, pewnie nie mogąc poradzić
sobie z zalewającymi umysł myślami. Kiedyś słyszałam o tym,
jakoby wampiry mogły bez trudu analizować kilka rzeczy
jednocześnie, bo ich umysły z chwilą przemiany stawały się
zaskakująco pojemne, ale zaczynałam w to wątpić.
Jacob jak gdyby nigdy nic wytrząsnął
sobie resztki roztopionego śniegu z włosów i naciągnął
koszulkę.
– Cześć, Bells! Myślałem, że
o tej porze będziecie już u siebie. – Wreszcie spojrzał w
przerażone oczy Belli i zamilkł. Kiedy zauważył pozostałości
kryształowego wazonu na podłodze, otworzył szeroko oczy i zadrżał
silnie.
– Co jest? Co się stało?
Chyba pierwszy raz w życiu
pożałowałam, że jako człowiek nie mogłam przekazać mu swoich
myśli. O ile prościej by było wszystko pokazać takim, jakim było,
zamiast bawić się w odtwarzanie, opowieści... w całą tę szopkę,
która zabierała tak wiele czasu.
– Nic je nie jest? – Sięgnął
do czółka Renesmee, chcąc sprawdzić jej temperaturę. – Tylko
błagam, Bella, mów prawdę!
– Wszystko z nią w porządku –
wykrztusiła młoda wampirzyca.
– Więc o co chodzi?
– Panie Alfo, obawiam się, że
mamy przejebane – odezwałam się ze swojego kąta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz