Następne dni zlewały mi się w
jedno. Zdawałam się trwać w czymś w rodzaju letargu, jednocześnie
uczestnicząc we wszystkich wydarzeniach, jak i czując się tak,
jakbym obserwowała je z dużej odległości. Jakbym oglądała film,
przejmowała się losami bohaterów, lecz nieprzesadnie zastanawiała
nad tym, jaki wpływ mają na mnie samą. Praktycznie całe dnie
spędzałam w skórze wilka, pogodzona ze swoją naturą jak nigdy
dotąd. Miałam wrażenie, jakby jedynie przemiany w zwierzę i
zajmowanie pozycji cichego obserwatora były w stanie uratować mnie
przed czającym się krok dalej szaleństwem. W końcu jako wilk nie
mogłam płakać, prawda? Ludzką skórę przybierałam jedynie nocą,
gdy zmęczona całym dniem i szarpiącymi trzewia sprzecznymi
uczuciami padałam na łóżko w swoim nowym pokoju i właściwie
bardziej traciłam przytomność niż zasypiałam.
Nie potrafiłam się na niczym
skupić. Nic nie sprawiało mi radości, nic mnie nie interesowało.
Choć wcześniej wielokrotnie praktykowałam swego rodzaju ucieczkę
od problemów w świat książek, tak teraz nawet czytać mi się nie
chciało. Owszem, zdarzało się, że przysiadłam na chwilę o
poranku, przewróciłam kilka stron, lecz co z tego, skoro łapałam
się na tym, że czytam słowa, ale kompletnie ich nie rozumiem?
Obiecywałam sobie, że po przeprowadzce do Cullenów wreszcie wezmę
się za remont ukochanego samochodu, cieszyłam się wręcz, że
nareszcie nabrałam siły na to, by gruchota nieco dopieścić i
doprowadzić do stanu, w którym mogłabym pokazać go ludziom, lecz
nawet te chęci opuściły mnie bezpowrotnie. Pamiętam, jak
obrzydliwie szczęśliwa byłam, gdy tuż po wyrobieniu prawa jazdy
kupiłam swoje wymarzone auto – stare, zaniedbane, ale dokładnie
takie, o jakim marzyłam odkąd tylko zaczęłam choć mniej więcej
orientować się w motoryzacji. Pamiętam, jak potrafiłam całe dnie
spędzać na dopieszczaniu go, jaką satysfakcję czułam, gdy stary
lakier w kolorze kości słoniowej zaczynał lśnić po mozolnym
polerowaniu... Zaniedbałam wóz przez tą całą zawieruchę z
Samem, a teraz wychodziło na to, że niewiele się zmieni. Mój
mercedes trwał samotnie w garażu wampirów, smutny, nijaki i wręcz
żałosny na tle aut, których ceny z pewnością nie potrafiłabym
choćby odczytać. Miałam czas, miałam pieniądze na jego remont,
tylko co z tego, skoro nie potrafiłam się do niego zmusić?
Nie żyłam, lecz przeżywałam.
Trwałam niczym bierny obserwator. Patrzyłam, oglądałam, czasem
komentowałam, martwiłam się nawet trochę tym, jak sprawa z
Volturi ucichła, dopatrując się w tym jakiegoś podstępu... ale
nic więcej. Wiedziałam, że jeśli tylko pozwolę własnym myślom
się uwolnić, to oszaleję. Balansowałam na samej granicy
szaleństwa, bliska go jak nigdy dotąd. Wystarczyłby jeden
nieostrożny krok... Bałam się tego, co czekało na mnie po tej
drugiej stronie.
Wszyscy wokół wyglądali na
obrzydliwie szczęśliwych, lecz w swojej apatii nie przejmowałam
się tym. Tak, dopiero co tak bardzo mi to przeszkadzało, tak im
zazdrościłam... ale jak mogę dalej zazdrościć, skoro nie
pozwalam na to, by w moim ciele sklarowało się choć jedno w pełni
należące do mnie uczucie? Ja tylko obserwowałam. Tak, byli
szczęśliwi. Tak, trwali w tej swojej bajce, z każdym dniem coraz
mocniej tracąc czujność. Tak, tylko ja wietrzyłam w tym coś
podejrzanego...
Byłam obserwatorem, ale też
strażnikiem. Nie wiem, czy zdawali sobie z tego sprawę, czy byli
tak zaślepieni tą radością, by zupełnie stracić właściwie
przecież nieśmiertelnym odruchy... Niczego nie wiem. Wiem tylko, że
trwałam gdzieś tam obok nich i czuwałam. Nie wciskałam się w nie
swoje życie, nie narzucałam ze swoją obecnością, choć zwłaszcza
Esme i Alice zdawały się z tego powodu niepocieszone, czego
kompletnie nie rozumiałam. Poruszałam się gdzieś na samych
obrzeżach, na tyle daleko, by nie przeszkadzać, i na tyle blisko,
by mieć wszystko po kontrolą... i czekałam. Nie opuszczało mnie
duszące w piersiach przeczucie, że to nie może skończyć się tak
cudownie cukierkowo, że jeszcze coś się stanie... Niby nie
dostrzegałam wokół niczego podejrzanego, ale to tylko zdwajało
moją czujność.
Obserwowałam, pilnowałam, gotowa
interweniować natychmiast w razie dostrzeżenia nieprawidłowości.
I jednocześnie tak bardzo ich wszystkich nienawidziłam... Nienawiść
była jedynym ludzkim uczuciem, jakie dopuszczałam do siebie w tych
dniach. Nie skupiałam się na niej mocno, choć wciąż gdzieś tam
ją czułam.
Każdy dzień zdawał mi się
bliźniaczo podobny do poprzedniego, dlatego trudno mi określić,
jak długo trwałam w swoim stuporze. Wszystko od samego rana, aż do
wieczora działo się według jasno wytyczonego szablonu, a ja
mogłabym przewidzieć to bezbłędnie. Budziłam się jeszcze o
świcie, nie mogąc wstać, a chociaż dni stawały się coraz
krótsze i trudno było wyznaczyć na to konkretną porę, szybko
kompletnie rozregulowałam sobie zegar biologiczny. Wstawałam
praktycznie od razu, nie chcąc dopuścić do tego, by myśli zaczęły
nękać mnie z bezczynności. Tak, kiedyś uwielbiałam długie
wylegiwanie się w łóżku, podobnie jak relaksowanie się
wieczorami w aromatycznej kąpieli czy zwyczajne trwanie i patrzenie
przed siebie bez celu, lecz teraz jawiło się to dla mnie jako coś
niebezpiecznego, do czego za nic nie mogłam doprowadzić. Moje myśli
były niebezpieczne, a więc należało się od nich jak najszybciej
odciąć. W moich myślach działy się rzeczy, o których
wyobrażenie nigdy bym siebie nie podejrzewała, których
jednocześnie się bałam, jak i sprawiały mi dziką, perwersyjną
przyjemność... W tych myślach widziałam, jak oni wszyscy
umierają, a ja śmieję się tylko z odległości, śmieję do
utraty tchu, nagle lekka i po prostu wolna. Te myśli były złe. Te
myśli należało odgonić jak najdalej... Dlatego właśnie szybko
wstawałam, jadłam jak zwykle ogromne śniadanie (wielkość moich
posiłków była chyba jedyną stałą w moim życiu) i od razu po
tym biegłam na patrol. Patrole, podczas których skupiałam się
dosłownie na wszystkim, które kontynuowałam samotnie i które
pozwalały mi odciąć się od przerażających marzeń, zajmowały
mi cały dzień. Czasem zdarzało się, że zostawałam chwilę
dłużej, by zdać sprawozdanie sforze, czasem tułałam się za
spacerującą po lesie wampirzą rodziną, trzymając się w
bezpiecznej odległości i po prostu obserwując ich poczynania, choć
jeszcze niedawno byłoby to dla mnie nie do pomyślenia, a każdego
wieczora padałam wykończona na łóżko, z psychicznego zmęczenia
nie będąc już zdolną do niczego prócz mocnego snu bez obrazów.
I to było dobre.
Osobą, której o udział w tym
przesadnie kolorowym obrazku z pewnością nie podejrzewałam, była
moja matka. Nie wiem, dlaczego tak z dnia na dzień zainteresowała
się całą sytuacją, być może chodziło jedynie o pomoc
Charliemu, którego Cullenowie zaczęli stopniowo wprowadzać w
mityczny świat i który nie zawsze radził sobie z nim najlepiej,
ale faktem pozostawało to, że kobieta stała się w moim nowym
„domu” częstym gościem. Widziałam, że obecność wampirów
nie odpowiadała jej szczególnie, w końcu przez całe życie
wpajano jej niechęć do nich, ale maskowała się świetnie. Ja sama
momentami miałam problemy z określeniem, co tak naprawdę sobie
myśli. Nie interesowało mnie to mocno, dopóki nie poruszała
tematu mojego powrotu do domu.
Renesmee rosła jak na drożdżach.
Każdego poranka dopatrywałam się w jej wyglądzie ogromnych wręcz
zmian. Wszyscy trzęśli się dookoła niej, dogadzali dziewczynce
jak tylko mogli, Jacob zaś kompletnie zgłupiał, dosłownie nie
opuszczając jej na krok. Można pokusić się o stwierdzenie, że
również tutaj zamieszkał, nie chcąc spuścić oka ze swojej
Nessie... Mała uczyła się błyskawicznie, zaskakiwała swoją
bystrością, była powalająco grzeczna i słodka. I jej akurat nie
potrafiłam znienawidzić, choćbym chciała. Ograniczałam nasze
kontakty, za nic nie dawałam wciągnąć się w radosne rodzinne
życie, ale sama przed sobą musiałam uczciwie przyznać, że
przepadałam za tym dzieciakiem. Nigdy nie lubiłam bachorów, ale
ona... tak, żywiła się samą krwią, co wywoływało we mnie
mdłości, ale oprócz tego zdawała się idealna. Jak porcelanowa
laleczka lub bohaterka nieco przerysowanej kreskówki.
Wszystko wokół było jak
przerysowana kreskówka. Widziałam to, czułam wszystkimi zmysłami,
ale nie potrafiłam się z tego wyrwać.
Dzień przełomu wyglądał
właściwie jak wszystkie inne. Rano spadł pierwszy w tym roku
śnieg, z którego wampirza rodzina postanowiła natychmiast
skorzystać, organizując polowanie. Brzydziłam się ich praktykami,
lecz co mogłam zrobić? Jako samozwańcza strażniczka nie mogłam
ich opuścić. Owszem, szedł z nimi Jacob, o dziwo decydując się
na przyobleczenie wilczej skóry, ale był tak wpatrzony w swoje
wpojenie, że nie było z nim żadnego kontaktu. Seth również
kręcił się gdzieś w pobliżu, ale miałam wrażenie, że bardziej
interesuje go rodzinna scenka rodzajowa, niż pełnienie straży.
Wszystko spoczęło na moich chuderlawych wilczych barkach. Sama się
na to pisałam, a i tak miałam wrażenie, że ktoś robi mnie w
przysłowiowego konia...
Zmieniłam zdanie gdy wyczułam obcy
zapach.
Wszyscy robili co do nich należało,
a ja trzymałam się na dystans, zataczając wokół nich szerokie
koło. Czuwałam, obserwowałam, zwracałam uwagę na wszelkie
nieprawidłowości, podczas gdy mała Renesmee i Jacob polowali na
jelenie, przekomarzając się beztrosko. Bella patrzyła na nich ze
ślepym uwielbieniem w oczach, nie interesując się niczym więcej,
Seth coś tam robił, nie udostępniając zbyt wielu myśli, a ja
truchtałam w kółko jak głupia, szukając zagrożenia, którego
nigdzie nie było.
Na wyraźną zapachową ścieżkę
natrafiłam zupełnym przypadkiem. Zboczyłam nieco z obranej trasy,
bojąc się, że naprawdę zwymiotuję, jeśli jeszcze raz przebiegnę
własnymi śladami, i wtedy w nosie zakręciło mnie od
charakterystycznego słodkawego aromatu. Tak, to był kojarzący się
nieco z trupem smród wampira, lecz wampira zupełnie obcego. Ktoś
nas obserwował, choć nikt oprócz mnie nie zdawał sobie jeszcze z
tego sprawy. Nawet Jake, choć natychmiast powinien zwrócić uwagę
na moje myśli.
Zatrzymałam się, uniosłam czujnie
łeb. Znajdowałam się dość blisko Belli, wampirzyca więc
instynktownie wyczuła mój niepokój i sama zaczęła się bacznie
rozglądać. Nie wiedziałam, czego powinnam wypatrywać, do momentu,
aż samym kątem oka nie złowiłam subtelnego błysku...
Kobieta znajdowała się daleko, na
niewielkiej skalnej grani, jasno odznaczając się na niemal czarnej
ścianie lasu. Jej marmurowa, nienaturalnie blada skóra aż świeciła
na tle ciemnych drzew, nawet mimo pochmurnej pogody skrząc się
miliardem srebrzystych drobinek, jak obsypana brokatem. Prawie białe
włosy opadały do linii podbródka, a złociste tęczówki utkwiły
w nas...
Zaraz, złociste? O co tu, do
diabła, chodziło?
Prawie wyszłam z siebie, gdy Jacob
nagle zawył triumfalnie. Rozejrzałam się w panice, dopiero po
dłuższej chwili zauważając, że dopadł po prostu wyjątkowo
okazałego jelenia i nie widział świata poza nim. Jak najszybciej z
powrotem skoncentrowałam wzrok na intruzie, nie chcąc go zgubić...
Wyraz twarzy wampirzycy zmienił
się, gdy dostrzegła wielkiego brunatnego wilka. Skrzywiła się,
jakby coś ją zabolało, cofnęła kilka kroków. Wrogość na jej
twarzy na moment przysłonił ból. Kątem oka zauważyłam, jak
Bella wykonuje jakiś gest – jak rozkłada ramiona bezradnym ruchem
i uśmiecha się lekko, co pozwoliło mi zrozumieć, że musi
wampirzycę znać – i już miałam nadzieję, że problem się
rozwiąże, a kobieta wreszcie zbliży się do nas, gdy...
Piękną jak u porcelanowej lalki
twarz wykrzywił wściekły grymas. Obca warknęła głucho, co
słyszałam nawet z tej odległości, i nie czekając dłużej
rzuciła się między drzewa, choć Bella wykonała ruch, jakby
zamierzała ją zatrzymać.
– Cholera! – wyrwało się jej.
Nie pozostawiając sobie czasu do
namysłu, rzuciłam się biegiem w stronę, gdzie ostatni raz
dostrzegłam przebłysk mlecznej wampirzej skóry.
Jacob zupełnie nie reagował na to,
co działo się wokół i do czego przecież miał ciągły dostęp
dzięki naszemu myślowemu kontaktowi. Jego oczami wciąż widziałam,
jak przekomarza się z Renesmee o to, które z nich złapało
większego jelenia, tak jakby to była w tamtej chwili najważniejsza
rzecz na świecie. Owszem, spiął się, gdy zauważył kątem oka
podbiegającą Bellę, ale ze sporym opóźnieniem załapał, że coś
się stało. Na widok jej miny skulił się lekko i warknął
odruchowo.
– Co jest?! Co się stało?!
– zawołał „w eter”, chyba dopiero wtedy zauważając chaos w
mojej głowie.
– To tylko moje przewrażliwienie.
– Wampirzyca niespokojnie szukała czegoś po kieszeniach. –
Myślę, że wszystko jest w porządku. Czekajcie.
– Nie byłabym tego taka pewna
– syknęłam.
Pędziłam na złamanie karku. Gdyby
nie wspaniały refleks wilkołaka, pewnie już dawno uderzyłabym w
drzewo – obrośnięte zbrązowiałym o tej porze roku mchem pnie
migały z zawrotną prędkością po obu moich stronach, wręcz
zlewając się w jednolitą ścianę, przez co nie opuszczało mnie
wrażenie jakbym znalazła się w tunelu. Mocno odbijałam się od
ziemi, starając się dać z siebie wszystko, lecz wyglądało na to,
że trafiłam na biegacza równego sobie – choć ślad był świeży
i aż wiercił w nosie swoim słodkawym zapachem, nigdzie nie
widziałam blondyny.
– Leah? Gdzie ty biegniesz, do
cholery?! – Seth brzmiał tak, jakby właśnie obudził się z
głębokiego snu.
– Wartownik doskonały! –
prychnęłam. – Mamy pijawkę na terenie, mały!
– Że co? – Jacob warknął
odruchowo. – Jak...?!
– Nieważne jak! Ważne, że
żaden z was jej nie zauważył, idioci! – Wykonałam
karkołomny zwrot, w ostatniej chwili przeskakując nad pniem
zwalonej sosny. – Nie, zostańcie tam! – zaprotestowałam,
gdy Seth przymierzył się do ruszenia moim śladem.
– Ale... – Niespokojnie
spojrzał na wampirzycę. Bella właśnie szybko mówiła do
telefonu:
– Edward? Chodź tu szybko i weź
ze sobą Carlisle'a. – Mówiła w takim tempie, że sama miałam
problemy z rozróżnieniem poszczególnych słów. – Widziałam
Irinę, a ona widziała mnie, ale potem zobaczyła Jacoba, wściekła
się i wydaje mi się, że uciekła, a przynajmniej do nas nie
podeszła, to znaczy jeszcze nie, ale wyglądała na porządnie
zdenerwowaną, więc może się tu pojawi, a jeśli nie, to musicie z
Carlisle'em dogonić ją i z nią porozmawiać. Tak strasznie mi
głupio! Leah za nią pobiegła, ale to pewnie wszystko pogorszy...
– Jak pogorszy? O czym ona
mówi?! – wściekłam się.
– Ma rację! – Głos
Jacoba osadził mnie w miejscu. Wryłam w ziemię pazury wszystkich
łap, niemal wywracając się od własnego impetu. – Nie jestem
pewien, czy dobrze to zrozumiałem, ale opowiadali kiedyś coś
takiego... Jeśli to faktycznie jest Irina... Wilkołaki zabiły
kiedyś kogoś dla niej ważnego.
– Czyli co? Jak się jej
pokażę, to zranię jej uczucia, więc mam się wycofać? –
Zaśmiałam się gorzko. – Chyba sobie ze mnie żarty robicie!
– Lepiej wracaj. Przed tobą
będzie uciekać...
– Bo ja taka straszna jestem?
– Powoli trafiał mnie szlag.
– Leah, przestań! – Seth
miał nas serdecznie dosyć. – Jake ma na myśli to, że prędzej
zatrzyma się gdy zobaczy kogoś znajomego, nie?
Zgrzytnęłam zębami. W życiu bym
tego na głos nie przyznała, ale coś tak czułam, że miał rację.
Miał rację... Tylko dlaczego
jednocześnie nie opuszczało mnie przeczucie, że to nie jest sprawa
wymagająca rozmowy i głaskania po główce? Dlaczego czułam tak,
jakby miało wydarzyć się coś... strasznego?
– Mam nadzieję, że wiecie, co
robicie – wycedziłam, zawracając posłusznie.
– To przyjaciółka Cullenów.
Niby co złego może zrobić?
Przyjaciółka... ale niby ile warta
jest przyjaźń, gdy w grę wchodzi złamane serce? Sama coś o tym
wiem...
Dotarłam na miejsce jednocześnie z
Carlisle'em i Edwardem, ale nie wynurzałam się spomiędzy drzew.
Obserwowałam z boku, jak zdenerwowana Bella mówi:
– Stała na tamtej grani. –
Bladą dłonią wskazała odpowiedni kierunek, celując ponad moim
grzbietem. – Może powinniście zadzwonić po Emmeta i Jaspera i
wyruszyć za nią w czwórkę? Wyglądała... na naprawdę
rozgniewaną. Warknęła na mnie.
– Co takiego? – oburzył się
Edward.
– Jest w żałobie. – Carlisle
zatrzymał w miejscu zdenerwowanego syna. – Sam za nią pójdę.
– Idę z tobą! – zaprotestował
rudy. Zmierzyli się wzrokiem; żaden nie chciał ustąpić.
– Widzicie? Oni tylko marnują
czas! A jeśli coś się stanie?! Skąd wiecie, jakie ona miała
zamiary?! – Coraz mocniej żałowałam, że dałam się tak po
prostu zawrócić.
– Leah, ta kobieta jest
praktycznie ich rodziną. Nic złego nie może się stać! –
Jacob spojrzał na mnie z politowaniem, ale sądząc po barwie myśli,
nie był wcale tak pewny swego, na jakiego chciał pozować.
– I co z tego, że jest
rodziną? Zrozpaczone kobiety robią czasem naprawdę głupie
rzeczy...
Oba wampiry wreszcie pomknęły w
las, zostawiając nas samych. Przez chwilę chciałam iść za nimi –
obróciłam się nawet i zrobiłam kilka kroków – lecz
zniecierpliwione fuknięcie Jacoba sprawiło, że zatrzymałam się,
wściekle kładąc uszy na łbie.
– Leah, zostań!
– Na co jestem ci tu potrzebna,
panie alfo? Im się bardziej przydam!
– Odprowadźmy je do domu.
– Nosem wskazał na Bellę i Renesmee, z zaciekawieniem wodzącą
wzrokiem dookoła. Mała chyba nie do końca rozumiała, co takiego
się działo.
– Poradziłbyś sobie doskonale
z Sethem – burknęłam. Niestety na rozkaz alfy nie było
mocnych.
Przez całą drogę powrotną,
podczas której wraz z bratem osłaniałam tyły, nie opuszczało
mnie wrażenie, że ten moment, w którym dałam się tak po prostu
zawrócić, był największym błędem w moim życiu. Sama nie
wiedziałam, skąd to się wzięło, ale wyczuwałam jakimś
dodatkowym zmysłem, że mój brak stanowczości będzie mieć
niewyobrażalnie poważne konsekwencje. I to szybciej, niż wszystkim
nam mogło się zdawać...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz