Zwariowałaś, Leah.
Powaliło cię. Ale to kompletnie
powaliło! Z czym było ci tak źle? Sam w zasadzie dał ci wolną
rękę. Mogłaś sama zadecydować, czy nadal będziesz należeć do
sfory i pojawiać się na wszystkich zebraniach, czy jednak wolisz
przybywać tylko na specjalne zaproszenie. Stałaś się właściwie
kimś specjalnie uprzywilejowanym! Możliwość decydowania o samej
sobie, ta niepodzielna władza w twojej osobistej jednoosobowej
watasze stawiła cię na pozycji równej Alfie! Mogłaś zrobić, co
tylko zechcesz!
A co zrobiłaś? Spieprzyłaś jak
najdalej. Ha, żeby tylko!
Samochód z niejakim wysiłkiem
wtoczył się na wysypany żwirem podjazd. Silnik mojego umęczonego
mercedesa „beczki” zaterkotał szczególnie przejmująco i zgasł
bez ostrzeżenia. Dobrze, że dopiero teraz... Udając, że tak
właśnie miało być, wyłączyłam radio, do tej pory mozolnie
próbujące odczytać płytę Deep Purple. Nie wiem, co sobie
myślałam, gdy przez całą drogę łudziłam się, że jednak ją
odtworzy... Westchnęłam ciężko, gładząc dłońmi wytartą,
skórzaną kierownicę.
To nie tak, że nie stać mnie na
normalny samochód. Ta stara jak świat beczka w kolorze kości
słoniowej była moim pierwszym motoryzacyjnym marzeniem w życiu.
Jako bodajże czteroletni gówniak, dopiero co uświadomiony, że coś
takiego jak samochód w ogóle istnieje, postanowiłam sobie, że
właśnie ten wehikuł będzie moim pierwszym nabytkiem. Problem
tylko w tym, że cała zawierucha z ostatnich lat sprawiła, że mój
kochany wóz został nieco... zaniedbany. Już od jakiegoś czasu
obiecywałam mu, że doprowadzę go do porządku, ale zawsze
znajdowało się coś pilniejszego. Na przykład kolejna fala
użalania się nad sobą. No i teraz mam za swoje – niedbalstwo
akurat dzisiaj postanowiło z całą mocą o sobie przypomnieć.
Jakoś dziwnie mi się robiło na myśl, że mogłabym wjechać tym
pordzewiałym wehikułem do garażu pełnego pojazdów, z których
każdy jeden kosztował tyle, że spokojnie bym sobie za niego życie
urządziła.
Długo zastanawiałam się nad
opuszczeniem ciepłego wnętrza. Ogrzewanie było akurat tym, co w
buntującym się wozie zawsze działało bez zarzutu. O zaparowane
szyby bębniły krople marznącego deszczu, przecedzone przez gęste
gałęzie rosnących wokoło drzew. Porośnięte mchem konary wokół
posiadłości Cullenów zdążyły mi już spowszednieć – nie było
w nich nic obcego, nieprzyjaznego, jak kiedyś to postrzegałam. Ba!
Miałam głupie wrażenie, jakbym... wracała do domu?
No, to słusznie, przyzwyczajaj się.
Bo załatwiłaś sobie tę hecę z własnej nieprzymuszonej woli.
Wreszcie zdołałam wziąć się w
garść. Wysiadłam z auta, trzasnęłam mocno drzwiami. Oczywiście
musiałam poprawić, bo oporny zamek odbił się od ramy. Zupełnie,
jakby samochód zachęcał mnie, bym wróciła do środka. A
najlepiej w ogóle bym pojechała do La Push i przestała cudować...
Zadrżałam, gdy owiał mnie chłodny, przesycony zapachem zimy
wiatr. Spróbowałam jak najszybciej poradzić sobie z zamkiem
bagażnika, szczękając zębami z zimna. A podobno po przemianie
temperatura miała nie robić na mnie żadnego wrażenia... Guzik
prawda.
A chyba że to było zimno
psychiczne, mądralo. Znalazłaś się przecież w samym centrum
terytorium wroga...
Musiałam przyznać, że wampirzy
smród wcale nie był tak nachalny, jak się tego spodziewałam.
Byłam po prostu pewna, że zwali mnie z nóg jeszcze przed domem, a
tu... Owszem, czułam go – w powietrzu nieustannie unosiła się
denerwująca mgiełka miedzianego aromatu – ale nie przeszkadzało
mi to szczególnie. Zauważałam to, odczuwałam jako lekki
dyskomfort, ale nic więcej. Wygląda na to, że faktycznie do
wszystkiego można się przyzwyczaić. Ale jeszcze zobaczymy, jak
będzie w środku...
Akurat zdążyłam wyciągnąć z
bagażnika pierwszą partię zawstydzająco dużego bagażu, gdy
drzwi frontowe okazałego białego domu otworzyły się na oścież.
Już od dłuższej chwili słyszałam, że ktoś się zbliża, lecz
dopiero teraz mogłam rozpoznać pędzącą na powitanie osobę. Była
to oczywiście Esme. Kogo mogłam się spodziewać, jak nie tej
sympatycznej, serdecznej wampirzycy? Uśmiechnęłam się słabo,
zatrzaskując klapę. Ona w tym czasie zdążyła się zbliżyć i
dosłownie porwać mnie w ramiona. Nie powiem, zaskoczyła mnie tym
gestem do tego stopnia, że przez chwilę nie wiedziałam, co
powinnam ze sobą zrobić, na szczęście jednak zreflektowałam się
i odwzajemniłam gest na tyle szybko, że chyba nie zdążyła uznać
mnie za kompletnego chama. Charakterystyczny zapaszek lekko zakręcił
w nosie, ale to nadal było niczym w porównaniu do moich wyobrażeń.
A może mój węch, jak cała ja,
jest jakiś dziwny? Cholera...
– Witaj, kochana! – Odsunęła
mnie na długość ramion. Nie przypuszczałam, że to możliwe, ale
wokół jej złotych oczu pojawiła się delikatna siateczka
zmarszczek. – I jak, były problemy z opuszczeniem domu?
– Nie tyle z opuszczeniem, co z
przekonaniem wszystkich, żeby nie wołali psychiatry –
sprostowałam.
Zaśmiała się i wskazała
nadchodzącemu Emmetowi moje torby.
– Grunt, że się udało. Cieszy
mnie, że jednak skorzystałaś z naszej propozycji. Od teraz ten dom
jest również twoim domem, pamiętaj.
– Nawet nie wiem, jak mogę wam
dziękować... – zawstydziłam się, choć nie przypuszczałam, że
umiem.
– Najlepszym podziękowaniem jest
twoje zaufanie. Jesteśmy szczęśliwi, mogąc ci pomóc. – Lekko
ścisnęła moje ramię i puściła mi oczko. – Tylko postaraj się
nie zagryźć Rosalie, dobrze? Ona to trochę bardziej... przeżywa.
– Pociągnęła mnie w stronę niskich schodów, prowadzących na
małą werandę przed wejściem.
Chwilę zawahałam się nad
przekroczeniem progu. W zasadzie pewnie bym się nie ruszyła, gdyby
nie Emmet, przyjacielsko pchający mnie w ramię. Ten kawałek
jasnego drewna pod moimi nogami jawił się jak granica, oddzielająca
moje dawne, przepełnione cierpieniem życie od czegoś nowego,
ekscytującego i nieznanego. Nie byłam pewna, czy aby na pewno chcę
wkraczać do tego świata.
Poza tym... rany, od kiedy to ja
uważam pijawki za przyjacielskie?! Może mama miała jednak rację,
sugerując mi wizytę u specjalisty? Tak, pewnie miała.
Nieśmiało wsunęłam się do
jasnego wnętrza. Na szczęście salon nie przypominał już w niczym
sali szpitalnej. Zniknęły metalowy stojak na kroplówki i szpitalne
łóżko, wróciły fortepian i gustowne kanapy, ustawione w półokrąg
przed plazmowym telewizorem. Blask wpadającego przez panoramiczne
okna słońca, choć przytłumiony przez deszczowe chmury i korony
rosnących przed domem drzew, i tak wydobywał lśnienie ze skóry
zgromadzonych w środku wampirów. Wprawdzie dla człowieka wrażenie
obsypania brokatem mogło okazać się niedostrzegalne, ja ze swoim
nadnaturalnym wzrokiem wilkołaka dostrzegłam to natychmiast. Dobrze
wiedzieć, że przynajmniej z oczami mam wszystko w porządku.
Uprzejmie skinęłam głową
Carlisle'owi i obserwującej mnie ze z trudem maskowaną pogardą
Rosalie. Już coś czułam, że dziewczyna nieraz przyprawi mnie o
atak szału. Nieśmiało uśmiechnęłam się do Jaspera i czym
prędzej spuściłam wzrok, mając nadzieję, że nie zauważył, że
zarumieniłam się lekko. Przykro mi, ale jakoś zawsze miałam
słabość do długowłosych facetów. Niestety świadomość, że
ten już dawno jest zajęty, szczególnie nie pomagała. Szybko
odnalazłam Edwarda i przytuloną do jego boku Bellę. Pierwszą
zmianą, jaką w niej zauważyłam, były krwistoczerwone tęczówki
oczu, jednak udałam, że nie robi to na mnie wrażenia. Skupiłam
się na rudej dziewczynce, którą trzymałam w ramionach.
Rany, mała wyglądała, jakby miała
już ponad roczek. Odkąd ostatni raz ją widziałam we wspomnieniach
Jacoba, zdążyła tak urosnąć, że za nic nie poznałabym jej na
ulicy.
– Cześć, Leah – zawołała do
mnie noro narodzona wampirzyca, uśmiechając się lekko.
– Hej – odpowiedziałam,
zmuszając wargi do ułożenia się w coś innego od sarkastycznego
skrzywienia, do którego zdążyłam już przywyknąć. Najprostsze
to nie było, bo w nosie kręciło mnie wprost nie do zniesienia,
ale... głupio mi było się nie przywitać. Choć jeszcze niedawno
szlag mnie trafiał na same wzmianki o tej dziewczynie, tak teraz,
podczas tych kilku dni, gdy dbałam o jej bezpieczeństwo, jakoś
zdążyłam się przywiązać. Nadal uważałam ją za wkurzającą i
oprócz tego kompletnie nijaką, ale już nie mogłam powiedzieć, że
zupełnie jej nie lubię. W pewien sposób wciąż czułam się za
nią odpowiedzialna. Skąd we mnie te ludzkie uczucia?
Oczywiście, gdyby ktoś mnie o to
spytał, za nic bym się nie przyznała. Choćby mnie kroili...
– Wy się chyba jeszcze nie
poznałyście – zagadnęła, popychając w moją stronę
dziewczynkę. – Renesmee, to jest ciocia Leah.
– Cześć, Leah – powiedziała
mała zaskakująco wyraźnie.
– Cześć – palnęłam
odruchowo. Wyciągnęła w moją stronę rączkę, więc pozwoliłam,
by dotknęła mojego policzka... Nagle moją głowę zalał obraz.
Nie wiedziałam, co się dzieje – myśl była obca, choć
zaskakująco przyjazna. Zobaczyłam... siebie. Brązowe oczy, nagle
wypełniające się zaskoczeniem, niedowierzaniem i lekkim szokiem,
powoli uciekające z twarzy kolory i otworzone w strachu usta.
Odruchowo cofnęłam się kilka kroków, zrywając kontakt, łapczywie
zaczerpnęłam powietrza, czując, że serce kompletnie mi wariuje.
Mała zaśmiała się na to, ukazując niewinne dołeczki w
policzkach.
– Po twojej minie wnioskuję, że
właśnie pokazała ci swój dar? – Bella parsknęła z
rozbawieniem. – Nie martw się, wszyscy byliśmy zaskoczeni.
– Ona... pokazuje myśli? –
dopytałam głupio. Choć zwykle nie lubiłam dzieci i uciekałam jak
najszybciej na ich widok, tak w tym rudzielcu było coś
urzekającego. Może cisza, spokój i nadmierna dojrzałość,
którymi emanowała? Wprawdzie nie chciałabym takiego dzieciaka
mieć, nawet jakby mi zapłacili, ale zdecydowanie był
sympatyczniejszy od reszty domowników. I nie śmierdział aż tak.
– Witaj! – U mojego boku
zmaterializowała się jak zwykle przesadnie szczęśliwa Alice.
Zanim zdążyłam cokolwiek zrobić, chwyciła mnie za rękę i
pociągnęła w stronę nowoczesnych, szklanych schodów. – Chodź,
pokażę ci twój pokój! Sama go urządzałam, na pewno ci się
spodoba!
Miałam lekkie wątpliwości w
kwestii jej znajomości mojego gustu, w końcu rozmawiałyśmy do tej
pory chyba raz w życiu, ale spróbowałam wykrzesać z siebie
przynajmniej minimum entuzjazmu. Nie dość, że zwaliłam im się
tak ni z tego, ni z owego, to jeszcze tak się dla mnie starali...
Dziewczyna poprowadziła mnie na sam
koniec jasnego korytarza i otworzyła białe drzwi. Zatrzymała się
w progu i teatralnym gestem zaprosiła mnie do środka, uśmiechając
się ze z trudem skrywaną dumą. Z przyjemnością zauważyłam, że
moje walizki posłusznie czekały tuż obok.
Z początku sama nie wiedziałam, co
czuję na widok całego wystroju. Dokładnie zlustrowałam wzrokiem
eleganckie łóżko z kutego metalu, sporą biblioteczkę z ciemnego
drewna, zabytkowe biurko i wielką szafę w rogu. Musiałam przyznać,
że choć pokój jest raczej mały, z pewnością o połowę mniejszy
od mojego poprzedniego, to wystrój jest po prostu cudowny. Złota,
metaliczna farba na ścianach wyglądała dość dziwnie, ale
świetnie komponowała się z całością i tak kusiła, że po
prostu musiałam jej dotknąć. Zanim zdążyłam cokolwiek
powiedzieć, wypróbowałam jeszcze stopą mięciutki dywan i
wyjrzałam przez panoramiczne okno na las i kamienisty strumień,
którego kojący szum słyszałam nawet tutaj.
– I jak, podoba ci się? –
zagadnęła wampirzyca, szczerząc się szeroko i podrygując w
miejscu z niecierpliwości.
– Jest wspaniale! – W przypływie
impulsu uściskałam ją mocno. Nawet to, że teraz będę cuchnąć
do wieczora, mnie nie zniechęciło. – Sama lepiej bym go nie
urządziła!
– Cieszę się. A teraz wybacz,
ale strasznie cuchniesz mokrym psem. – Odsunęła mnie na długość
ramion i demonstracyjnie się skrzywiła, wskazując na moje mokre
włosy, w smętnych strąkach opadające na wilgotną koszulkę.
– Nigdy jeszcze nie słyszałam
tak wspaniałego komplementu! – Udałam, że ocieram łzę
wzruszenia.
– Wybacz, nie we wszystkim jestem
tak dobra, jak w urządzaniu wnętrz – zripostowała błyskawicznie.
– To tylko taki wstęp przed tym, jak wezmę cię w obroty.
– To znaczy? – Nieufnie
przekrzywiłam głowę.
– Wiesz, lubię urządzać nie
tylko wnętrza i przyjęcia – zaczęła tajemniczo. Następnie
westchnęła boleśnie. – Uwielbiam projektować stroje, ale Bella
nie daje mi już do siebie podejść. Nie rozumiem, jak można tego
nie lubić. Za nic nie mogę jej przekonać, jest taka uparta...
Rosalie z kolei traktuje mnie jak małolatę i w efekcie wychodzi na
to, że nie mam nawet z kim na zakupy wyjść.
– Mnie do niczego nie musisz
zmuszać. Może nie wyglądam, ale kocham ciuchy, lakiery do
paznokci, zakupy i całą resztę.
– Poważnie? – Przez chwilę
wyglądała jak mała dziewczynka, która dostała lizaka. – Już
nie mogę się doczekać, aż coś razem porobimy!
– No już, już, może daj się
dziewczynie najpierw rozpakować, co? – wtrąciła się Esme,
wchodząc do pokoju i delikatnie wypychając z niego opierającą się
córkę. – Dopiero przyjechała, a ty już rościsz sobie do niej
prawa!
– Dobra, zadomów się najpierw –
ustąpiła, pomachała mi i odbiegła w wampirzym tempie. Dla mnie
równie dobrze mogła zniknąć – rozmyła się w powietrzu do tego
stopnia, że nawet nie byłam w stanie stwierdzić, w którą stronę
się udała.
– Nie zamęczyła cię jeszcze? –
Starsza wampirzyca ciekawie rozglądała się dookoła. Wyglądało
na to, że Alice nikomu jeszcze nie pokazała mojego zakątka.
Dopiero teraz zauważyłam, że przyniosła ze sobą tacę z talerzem
i sporą górką polanych syropem naleśników. Ocknęła się i
wcisnęła mi podarek. – Proszę. Pamiętam, że ci smakowały.
Przyjęłam sympatyczny prezent,
wykazując chyba nieco zbyt wiele entuzjazmu. Życzyła mi smacznego
i cicho zamknęła za sobą drzwi.
Choć z początku zamierzałam
najpierw się rozpakować, to cudowny aromat ciepłego jedzenia
okazał się za bardzo kuszący. Mój żołądek ewidentnie był
silniejszy ode mnie. Zasiadłam przy biurku i pochłonęłam wszystko
w takim tempie, że prawie wcale nie poczułam smaku. Trochę tego
żałowałam, bo przecież z pewnością był bajeczny, ale wilczy
apetyt włączał się czasami w najmniej sprzyjających momentach.
Wprawdzie zwykłam powtarzać, że obiad na słodko to nie obiad, ale
ten jeden raz zrobiłam wyjątek.
Z przyjemnie pełnym żołądkiem
zabrałam się do moich walizek. Wstyd przyznać, ale gratów wzięłam
tyle, że spokojnie starczyłoby dla wszystkich w domu. Chwilami
miałam wątpliwości, czy aby na pewno zdołam poupychać je po
szafkach, ale skrycie liczyłam, że popularne składanie w drobną
kostkę i dopychanie nogą pomoże. Tylko co potem jeszcze z
walizkami? Ech, wrzuci się do auta...
– Edward wstawił twój samochód
do garażu – zawołała z korytarza Esme, jakby wyczuwając moje
myśli. – Nie obrazisz się?
– Och... Dziękuję, całkiem o
tym zapomniałam...
Moja biedna beczka. Naprawdę muszę
wziąć się w garść i trochę o nią zadbać. A przynajmniej
zacząć pamiętać o wyjmowaniu kluczyka ze stacyjki i zabieraniu go
ze sobą. W sumie to czemu by nie zabrać się za pucowanie auta
jeszcze dzisiaj? Tak się złożyło, że właśnie powstało mi tyle
wolnego czasu, że aż głupio wykorzystać go na samo czytanie
książek.
Głupia sprawa. Czułam tyle
pozytywnej energii, że aż miałam ochotę skakać pod sufit. Mało
tego! Ja nawet nie czułam potrzeby popatrywania z zazdrością i
usilnego udowadniania otoczeniu, że czuję się wspaniale i nic mnie
nie obchodzi. Nie zastanawiałam się nad tym, czy kiedykolwiek
jeszcze będę szczęśliwa, bo... bo byłam szczęśliwa. Jak na
ironię, ta cuchnąca rezydencja w środku lasu i jej mieszkańcy,
jakby nie patrzeć moi naturalni wrogowie, do których likwidowania
zostałam zaprojektowana przez naturę, potrafili dać mi to, czego
brakowało mi przez te wszystkie lata w otoczeniu rodziny i
przyjaciół. Stali się moją ostoją normalności, jedynym, co
trzymało mnie poskładaną do kupy. Tak dawno nie byłam naprawdę
szczęśliwa, że już prawie zapomniałam, jakie to uczucie. Miałam
wrażenie, że mogę teraz wszystko. Tryskałam energią, sama nie
wiedziałam, za co brać się w pierwszej kolejności, bo każda
czynność wydawała się bardziej interesująca od poprzedniej.
Kolory i zapachy, zwłaszcza te przyjemne, jawiły się jako tysiąc
razy intensywniejsze, niż jeszcze kilka dni temu. Każda najmniejsza
głupota, nawet rzędu wieszaków w szafie, dzięki którym mogłam
rozwiesić moją masę sukienek, potrafiła wywołać na mojej twarzy
niewymuszony uśmiech. Kiedy ja ostatni raz uśmiechałam się
szczerze? Sporym zaskoczeniem było też to, że jeszcze ani razu nie
zachowałam się jak zgorzkniała, złośliwa staruszka. Myślałam,
że już nie umiem być miła, a tu proszę. Nawet zaczęłam się
zaprzyjaźniać z Alice. Chociaż z nią akurat ciężko się nie
zaprzyjaźniać – jej optymizm i radość są zaraźliwe.
Rozpakowywanie zaczęłam od
wygarnięcia wszystkich rzeczy na łóżko. Gdy już skończyłam,
wkopałam pod nie torby i zajęłam się układaniem bałaganu w
nieco chaotyczne kupki. Dopiero po posegregowaniu całości wzięłam
się pod boki i popatrzyłam wokoło, myśląc, co gdzie wcisnąć,
by na wszystko znalazło się miejsce. Książki mogłam od razu
umieścić na półkach, ale co z masą wszelkiego rodzaju
niepotrzebnych szpargałów i bibelotów, które targałam ze sobą
jedynie z sentymentu? Jeszcze nie czułam się tutaj na tyle pewnie,
by wszystko zostawić na środku w cholerę i zapomnieć do czasu, aż
się o coś potknę. Niech chociaż przez chwilę wszyscy mają
nadzieję, że nie jestem jakąś szczególną bałaganiarą... Niby
im później się dowiedzą, tym bardziej rozczarowani będą, ale co
tam. Jak już mnie polubią, to ciężej im będzie się do mnie
zniechęcić.
Wieczorem, gdy już zdołałam jako
tako się ogarnąć, czekała mnie mniej sympatyczna część
„zadomawiania”. Tak się złożyło, że nie pojawiłam się u
Cullenów jedynie z kaprysu i dla przyjemności. Prawda jest taka, że
gdy podjęłam decyzję i przedstawiłam ją Samowi, jednocześnie
zaznaczając, że nie odchodzę ze sfory na dobre, dostałam coś w
stylu... misji. Zajęłam jakże zaszczytne stanowisko łącznika
między wilkołakami i wampirami. I teraz musiałam wybadać, jak ma
się sprawa z gromadzeniem sojuszników.
Mniej więcej w porze kolacji
zeszłam do salonu, gdzie czekała już cała rodzina. Nieco spięta,
usiadłam na wolnym miejscu na kanapie i zagapiłam w swoje palce,
połowę uwagi poświęcając rozkręcającej się rozmowie, a połowę
próbom niezrobienia z siebie idiotki. Tak się złożyło, że
usiąść musiałam obok Jaspera, co sprawiało, że dosłownie
przestawałam panować nad własnym ciałem. Nie mogłam powiedzieć,
żebym zakochała się w wampirze, ale mężczyźni spełniający
moje kryteria estetyczne zawsze mnie onieśmielali. Do tego
wszystkiego dochodził Edward, przyglądający mi się z naprzeciwka
z taką intensywnością, jakby doskonale słyszał wszystkie moje
myśli. A wydawało mi się, że mur wokół mojego umysłu jest dziś
wyjątkowo szczelny.
– Leah? – Dopiero teraz
zorientowałam się, że Carlisle już od jakiegoś czasu usiłuje
coś do mnie powiedzieć. Przeprosiłam szybko i udałam bardziej
skupioną, niż czułam się w rzeczywistości. – Więc, jak już
mówiłem, zaczęliśmy kontaktować się z naszymi dawnymi
przyjaciółmi i zaskakująco duża część z nich zgłosiła
gotowość poparcia nas w sprawie Renesmee. Podejrzewam, że pierwszy
pojawi się Alistair.
– Rozumiem. – Postarałam się
ukryć, że to imię nic mi nie mówi, i z wdzięcznością przyjęłam
od Esme miskę z sałatką. Mam jakieś takie głupie wrażenie, że
zbankrutują na mnie. – Sam jest gotów pojawić się ze sforą w
ciągu tygodnia i na stałe wyznaczyć trasę patrolową na granicach
waszych terytoriów.
– Myślę, że na razie nie będzie
to konieczne, w ciągu najbliższych dni powinno być jeszcze
bezpiecznie, ale podziękuj mu ode mnie. Ich obecność bardzo nam
pomoże.
– Chciałabym tylko spytać... –
niepewnie nachyliłam się nad dębową ławą i spojrzałam
starszemu wampirowi w oczy – skoro tak wielu znajomych was
poprze... to jak wielką przewagę liczebną będą mieć Volturi?
Złote oczy na chwilę pociemniały.
– Zbyt wielką, Leah.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz