– Żyję już tyle lat, a nigdy do
tej pory nie słyszałem o czymś takim. – Głos Billy'ego był
cichy i drżący, ale i tak rozerwał ciszę jak wystrzał.
Podskoczyłam w miejscu i spojrzałam w jego stronę. Miałam
wrażenie, że temperatura w pomieszczeniu spadła o kilka stopni. Aż
się dziwiłam, że z moich ust wraz z oddechem nie ulatują obłoczki
pary.
Członkowie starszyzny spojrzeli po
sobie, jakby przekazując sobie w myślach jakąś wiadomość. Nie
potrafiłam wyczytać słów z pobladłych w przerażeniu twarzy i
lśniących oczu.
Westchnęłam cicho i dyskretnie
pomasowałam skronie. Głowa bolała mnie nie do wytrzymania. Tak
okropnie chciałam być gdzieś, właściwie gdziekolwiek, byle nie
tu, że aż mnie skręcało. Naprawdę niewiele brakowało, bym
zerwała się z miejsca i wybiegła, nie przejmując nikim i niczym.
Żeby zająć czymś myśli i ukryć
to, że nowo zapadła cisza wywołuje we mnie napady paniki,
powiodłam wzrokiem dookoła, szukając czegoś, na czym mogłabym
się skupić. Sala, w której się spotkaliśmy, w swoich lepszych
czasach była czymś w rodzaju małej restauracji, obecnie służyła
jako miejsce spotkań mieszkańców rezerwatu. Każdy mógł tu
przyjść, ogrzać się w płomieniach kamiennego kominka, wypić
herbatę, usiąść przy długim, drewnianym stole... ale nie wtedy,
gdy odbywały się akurat spotkania starszyzny. A tak się
nieszczęśliwie zdarzyło, że w jednym z nich przyszło mi
uczestniczyć.
W wyłożonych ciepłej barwy
drewnem ścianach, zabytkowym kole wozu zdobiącym jedną z nich i
kilku zdjęciach lokalnej przyrody nie znalazłam niestety nic
ciekawego. Z początku liczyłam deski, potem zajęłam się ryciem
paznokciem w blacie stołu, ale musiałam przestać, gdy odprysł mi
lakier. Mam takie smutne natręctwo, które nie pozwala mi na
pozostawienie własnych dłoni w stanie gorszym, niż doskonały,
więc próbowałam nie patrzeć w stronę poszkodowanego kciuka, ale
jakoś nie potrafiłam wyrzucić go z pamięci. Bardzo adekwatnie,
zważywszy na to, co działo się wokoło.
– Leah... – szepnęła moja
mama.
Zrobiło mi się słabo na dźwięk
jej głosu. Nigdy jeszcze nie widziałam jej tak przerażonej. Nawet
wtedy, gdy tata...
Powstrzymując ścisk w gardle i
paniczny paraliż, chwyciłam jej lodowatą dłoń i z całych sił
ścisnęłam w swojej. Chciałam przekazać jej choć maleńką
cząstkę swojej wilczej siły.
– Nawet nie macie pojęcia, jak
bardzo pragnę, byście powiedzieli teraz, że nas nabieracie –
wykrztusiła wreszcie, ciężko opadając na oparcie ławki.
– Pół-wampir? Obawiam się, że
słyszałam już o czymś takim – rozległo się nagle.
Wszyscy jak na komendę spojrzeli na
pomarszczoną staruszkę, która w spokoju wzięła łyk gorącej
herbaty. Chwilę delektowała się napojem, patrząc po nas, zupełnie
jakby rozkoszowała się naszą niecierpliwością, w końcu jednak
oznajmiła:
– Tak, jeden nawet powinien żyć
do teraz. Niepotrzebnie panikujemy. Hybryda jest... o wiele bardziej
ludzka, niż może wam się zdawać. Myślę, że nie powinniśmy się
jej obawiać.
– Skąd wiesz o hybrydach?! –
wykrztusił wreszcie Sam.
– Z książek. Legend. Opowieści
kilku znajomych... – Zaśmiała się nagle, jakby opowiedziała
właśnie świetny dowcip. – Owszem, nie było ich może zbyt
wiele, ale... były. Dziwi mnie, że wy nic nie wiecie!
– Powiedz nam wszystko – pogonił
ją Billy, postanawiając nie odpowiadać na zaczepkę, chociaż ja
już unosiłam się i nabierałam powietrza do poważnej pyskówki.
– A co tu opowiadać? –
Błyskawicznie zmieniła nastawienie – już nie wyglądała na
rozbawioną naszą niewiedzą, a wręcz wściekłą. Prychnęła
nawet pogardliwie i odstawiła szklankę tak gwałtownie, że aż
część ciemnej cieczy chlusnęła na biały obrus. Nie przejęła
się tym zbytnio i podjęła: – Powstać mogą ze związku wampira
i ludzkiej kobiety. Starzeją się do osiągnięcia dorosłości,
potem stają się nieśmiertelne. Ich skóra jest ciepła, a serce
bije o wiele szybciej, niż ludzkie. Są silniejsze i szybsze niż
ludzie, często zdarzają się u nich wampirze talenty, ale nie
dorównują pełnokrwistym. Do przeżycia potrzebują zarówno
normalnego pożywienia, jak i krwi, choć nie wpadają w szał na sam
jej zapach. Oddychają. Co tu dużo wiedzieć? Obawiam się, że ten
wasz problem jest szalenie... przewidywalny.
– Dziękujemy ci – powiedział
Billy, gdy jasnym się stało, że staruszka nie zamierza powiedzieć
nic więcej. – Bardzo nam pomogłaś. Problemem jednak nie jest
samo pojawienie się pół-wampirzego dziecka, w końcu Cullenowie,
jak słusznie wcześniej zauważył Jacob, i tak niedługo będą
musieli się przenieść w inne miejsce. Problemem jest prośba
Jacoba. Jacob, mógłbyś? – zwrócił się do syna, który aż
rwał się do wyjaśnień.
No ciekawe, co teraz wymyśli.
Sądząc po minach członków starszyzny, nie miał szczególnie
wielkich szans na uzyskanie upragnionej pomocy...
– Sam nie wiem, od czego zacząć...
– Westchnął, pocierając dłonią czoło pokryte drobnymi
kroplami potu. – Jak już wiecie, niedawno ja, Seth oraz Leah
odłączyliśmy się od sfory, by ochraniać Bellę. Żadne z nas nie
spodziewało się, że dziecko urodzi się tak szybko. Nie to jest
jednak powodem, dla którego tu jestem. Bo ja...
Nie udało mi się powstrzymać
parsknięcia śmiechem. Nigdy jeszcze nie widziałam, by nasz
wspaniały, doskonały i wszechpotężny kolega stracił całą
pewność siebie. Żałowałam, że zostawiłam komórkę w domu, bo
chyba zaczęłabym to wszystko nagrywać.
Umilkłam, trafiona łokciem mamy
między żebra. Jacob posłał mi mordercze spojrzenie i kontynuował:
– Tak się złożyło, że mała
Renesmee jest czymś nieznanym i potencjalnie groźnym dla Volturich.
Wszyscy obawiamy się, że będą chcieli pozbawić ją życia.
Cullenowie zbierają teraz sojuszników – jeśli wystarczająco
wielu opowie się za zostawieniem dziecka przy życiu, przywódcy
będą musieli odpuścić. Jest jednak pewne ryzyko, że dojdzie
również do wojny...
Ktoś zaklął cicho.
– Jestem tutaj, by prosić o
przyłączenie się sfory do sojuszu. Jej obecność może naprawdę
wiele zmienić – zakończył wreszcie.
– A czemu niby mielibyśmy im
pomagać? Jesteśmy w konflikcie od tylu lat... Nie uważasz, że to
naruszenie postanowień Paktu? – odezwał się siwy mężczyzna.
– Jeśli chodzi o Pakt, Leah to
bardzo dobrze określiła – chyba pora przestać kierować się
ciągle tymi samymi regułami i dopasować decyzje do tych czasów i
tej sytuacji. Bo jego twórcy czegoś takiego nie przewidzieli –
przerwał Sam.
Szczęka opadła mi prawie do kolan.
Kurde, to prawie tak, jakby mnie pochwalił. Co się stało? Ktoś go
podmienił?
– Nie możemy tak po prostu
odrzucić Paktu!
– Sytuacja jest poważna, bo
wpoiłem sobie Renesmee – odezwał się znowu Jacob. – I zgodnie
z panującymi wśród nas zasadami, mam prawo poprosić was o pomoc w
ochranianiu mojej partnerki.
– Obawiam się, że dostąpienie
do sojuszu stanie się dla nas koniecznością. – Alfa był
przerażająco poważny. – Opowiedzenie się po stronie Cullenów
może uchronić nas od wojny. A jeśli tego nie zrobimy... będzie
ich za mało. Bitwa się odbędzie. I to na naszym terenie.
Znowu zapadła cisza. Powoli miałam
dosyć tych potajemnych spojrzeń członków starszyzny. Jak bardzo
chciałam wiedzieć, co takiego chodzi im właśnie po głowach!
Gotowa wręcz byłam wykrzyczeć im to pytanie prosto w twarze.
Twarze ponownie pobladłe, ale tym
razem pełne również czegoś jeszcze... zrezygnowania. Poczucia
porażki. Świadomości przegranej... Nazywajcie to jak chcecie.
– W tej sytuacji odpowiedź
starszyzny może być tylko jedna – odezwała się wreszcie
staruszka.
– Quileutowie przyłączą się do
wampirzego sojuszu – oznajmił wysoki mężczyzna. – Problem nie
pozostawia nam wielkiego pola manewru. Jeśli pozostaniemy obojętni,
nie będziemy mieli żadnego wpływu na powstrzymanie rozlewu krwi na
naszych ziemiach.
Zauważyłam, że Jacob uśmiechał
się pod nosem z bijącą na kolana pewnością siebie, słuchając
słów przewodniczącego wiecu.
Nie słuchałam późniejszych
rozmów. Nie zauważyłam nawet, gdy wszyscy zaczęli wstawać, tak
pochłonięta byłam własnymi myślami. Kątem oka zobaczyłam, że
kilka osób ruszyło do wyjścia, powiedziałam nawet parę słów
pożegnania, zupełnie nieobecna. Została moja mama, Billy i jakaś
kobieta, której imię zupełnie wyleciało mi z głowy. Właśnie,
chcąc rozładować zagęszczoną po niewesołej rozmowie atmosferę,
wszyscy częstowali się obłędnie pachnącym ciastem ze śliwkami.
Mi również ślinka napłynęła do ust, sięgnęłam już nawet po
przyniesiony przez mamę talerzyk, niejako wracając do świata
żywych, gdy poczułam ucisk na ramieniu. Przestraszywszy się,
podskoczyłam i krzyknęłam jak mała dziewczynka.
– Spokojnie, to tylko ja! – Sam
spojrzał na mnie z lekkim strachem w oczach.
– Zwariowałeś?! – Spróbowałam
ukryć to, że serce właśnie próbowało wyskoczyć mi z piersi, i
lekki napad paniki błyskawicznie przerobiłam na wściekłość. –
Nie rób tak więcej, jeśli ci życie miłe!
– Przepraszam. – Wzruszył
ramionami. – Wiesz, chciałbym z tobą porozmawiać. Wyjdziemy na
chwilę?
– To pilne? – Z żalem zerknęłam
na porzucone ciasto. Perspektywa skosztowania go była o niebo
lepsza, niż włóczenie się po zimniej nocy z kimś, z kim nie
chciałam nawet przebywać w jednym pomieszczeniu.
– Wolałbym załatwić to teraz.
– Wychodzę na chwilę –
rzuciłam do mamy i podniosłam się z miejsca. Już w połowie drogi
do drzwi zaczęłam żałować, że nie skubnęłam chociaż
kruszonki na wynos...
Sam czekał już na mnie na
zewnątrz. Siedział przy drewnianym stoliku na małej werandzie i
przyglądał się kiwającej na wietrze lampie nad drzwiami. Gdy
pojawiłam się w zasięgu jego wzroku, zerwał się na nogi tak
szybko, że tylko kompletny idiota uznałby to za naturalne
zachowanie, i zaproponował zdenerwowanym głosem:
– Może się przejdziemy?
– Jasne – westchnęłam. No bo
co mogłam zrobić?
Myślałam, że ograniczymy się do
spacerowania po wąskiej uliczce, prowadzącej na maleńki,
zarośnięty chwastami trawnik przed karczmą, a tu spotkało mnie
zaskoczenie. W sercu coś nieprzyjemnie zakłuło, gdy zorientowałam
się, że chłopak kieruje się w stronę ledwo widocznej ścieżki,
ginącej między drzewami. Znałam tę drogę, oj, doskonale ją
znałam... Nieraz przechadzaliśmy się nią razem, trzymając za
ręce i parskając śmiechem, ilekroć gałęzie niskich, gęstych
świerków szarpały za ubrania. Nie byłam nawet w stanie policzyć,
jak często siadaliśmy nad wąskim, kamienistym potokiem, do którego
prowadziła, kąpiąc się w promieniach słońca i mocząc bose
stopy w lodowatej wodzie...
Stop. Przestań myśleć. Przecież
doskonale wiesz, że wtedy tylko bardziej boli... Tylko, no właśnie,
byłam pewna, że on też wie. Więc dlaczego mnie tam prowadzi?
Zanurzyliśmy się w chłodnym
mroku, panującym między drzewami. Przez gęste gałęzie wiekowych
modrzewi nie dało się dostrzec upstrzonego gwiazdami nieba, a sama
świadomość, że ono gdzieś tam jest, nie dodawała otuchy tak
dobrze, jak znajomy widok. Dla ludzkich oczu ciemność byłaby
nieprzenikniona, lecz ja ze swoim wynaturzonym wilczym wzrokiem
czułam się tutaj idealnie. Widziałam nawet wszystkie drobne
korzenie, wystające ze ściółki i tylko czekające, aż ktoś się
o nie potknie. Bez trudu dostrzegałam też plecy idącego przede mną
Sama... Miałam ochotę dać sobie w twarz za to, jakie myśli mnie
prześladowały. Jak na złość, akurat teraz zebrało mi się na
wspominanie tego, jak to jeszcze niedawno się do tych pleców
przytulałam. Jak ciepłe i rozkosznie umięśnione były... jak
dobrze było schronić się za nimi, gdy działo się coś złego...
Zaklęłam pod nosem. Na szczęście
Sam miał na tyle taktu, że udał, iż niczego nie słyszał.
Wreszcie dotarliśmy do znajomego
strumienia. Nie czekając na to, co chłopak zamierza zrobić,
minęłam go i usiadłam na swoim ulubionym dużym kamieniu. Nogi
podciągnęłam pod brodę, zamknęłam oczy, wsłuchując się w
szum wody. Podobno wilkołakom nigdy nie jest zimno, ale złapałam
się na tym, że moje ramiona pokryła gęsia skórka.
– Leah, chciałbym porozmawiać
o... – zaciął się na chwilę, szukając właściwego słowa.
Wyglądał tak boleśnie znajomo, gdy z zakłopotaniem zaczął
masować kark... – Chciałbym porozmawiać o tym wszystkim, co
miało miejsce po twoim odejściu.
– Przecież opowiedzieliśmy ci
całą historię. Co tu jeszcze dodawać? – Wzruszyłam ramionami.
Uniosłam wzrok na księżyc, widoczny w prześwicie między
drzewami. Dziś wypadała pełnia.
– Nie o to mi chodzi. Chcę
porozmawiać o tym, jak to wyglądało z twojego punktu widzenia.
Jak... jak się czułaś.
– A czemu niby chcesz to wiedzieć?
– wycedziłam, przenosząc na niego spojrzenie. – Jacob ci kazał?
W ramach kolejnych przeprosin?
– Sam sobie kazałem – warknął,
widocznie już zniecierpliwiony moim podejściem. – Wiesz, jak
znowu dołączyliście do mnie, mogłem ponownie usłyszeć twoje
myśli, więc czy tego chciałaś, czy nie, trochę wspomnień z
tamtego okresu mi się... hm... ukazało. I chodzi mi o to...
Naprawdę chciałaś uciec z Jacobem?
Chwilę patrzyłam na niego,
próbując odgadnąć, o czym myśli.
– Tak, chciałam. Ale to już
nieaktualne, więc po co rozgrzebywać?
– Po to, że mam dla ciebie
propozycję.
Zamarłam. Co on może mieć mi do
zaoferowania? Solidną pętlę i pomoc w wykopaniu stołka spod nóg?
Aż się zaśmiałam na tą myśl, choć w oczach zbierały się
niechciane łzy.
– Jaką propozycję ty możesz dla
mnie mieć? – spytałam wreszcie.
– Czułem to, jak bardzo chcesz
odejść. Trudno nie zauważyć, jak cała ta sytuacja cię krzywdzi.
Wiesz, chociaż wpoiłem sobie Emily, ty nadal nie jesteś mi
zupełnie obojętna. Tych kilka lat zrobiło swoje, nie da się ich
tak po prostu wyrzucić z głowy... Wiem, że cierpisz, musząc
słyszeć moje myśli i znajdować się blisko. Wiem, że nie chcesz
należeć do sfory. Dlatego proponuję... – zaczerpnął powietrza
– proponuję, żebyś odeszła.
Po prostu mnie zamurowało. Gapiłam
się na niego jak głupia, licząc na to, że zaraz zacznie się
śmiać i oznajmi, że tylko żartował, ale minę miał poważną.
Wreszcie wydukałam:
– Jak to odeszła? A co z tym
wszystkim? Obiecałam wam pomoc, Cullenom zresztą też. Nie mogę
też tak po prostu przestać przemieniać się w wilka, to moje
życie...
– Nie o to mi chodzi – przerwał
szybko. – Nadal potrzebujemy twojej pomocy, teraz nawet bardziej,
niż zwykle. Po prostu... po prostu chcę dać ci możliwość
odejścia ze sfory. Możesz od teraz z nami współpracować, ale
nikt cię do tego nie zmusi. Nie będziesz... nie będziesz musiała
przebywać blisko ze mną.
Zapadła cisza, w której świergot
nocnego ptaka odezwał się głośno jak krzyk. Sam ciągle mi się
przyglądał, czekając na jakąkolwiek reakcję, lecz straciwszy
nadzieję na to, że jeszcze cokolwiek ode mnie usłyszy, westchnął
ciężko i odwrócił się na pięcie, zamierzając odejść.
Właściwie w ostatnim momencie szepnęłam:
– Dziękuję.
– Nie ma za co – odszepnął i
rozpłynął się w plamie mroku między drzewami.
Lodowata woda szumiała, zagłuszając
odgłos jego oddalających się kroków. Z bezchmurnego przed chwilą
nieba zaczęły spadać płatki pierwszego w tym roku śniegu,
topniejące natychmiast po spotkaniu z ziemią.
Były piękne. Wszystko wokoło było
tak piękne...
A ja wreszcie czułam się wolna.
Tak obrzydliwie wolna i szczęśliwa, że aż mi się zakręciło od
tego w głowie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz