Jest taki wąski krąg ludzi,
których właściwie bez żadnych zastrzeżeń można wsadzić do
teczki w napisem „przegrani”. Nie ma żadnego sensu w tym, by
taka osoba kiedykolwiek się za coś zabierała, bo nawet jeśli jej
to wyjdzie, to raczej z mizernym skutkiem. Nie ma szans, by ktoś
taki był w czymkolwiek najlepszy.
No bo, o ironio, przecież przegrał,
zanim w ogóle zaczął grać.
Ja właśnie zaliczam się do takich
osób. Osób, które do niczego nie powinny się dotykać, bo mają
stuprocentową gwarancję, że rozleci im się to w rękach.
Zawsze, ilekroć wspominałam o tym
przy kimś z zewnątrz, natychmiast próbowano odwieść mnie od
podobnych wniosków. No bo jak to tak? Powinnam wreszcie przestać
wpędzać się w depresję i zacząć żyć, a nie ciągle oglądać
się za siebie i rozpamiętywać wszystkie porażki po kolei.
Tylko że ludzie z metką
„przegrany” nie potrafią inaczej.
Oto ja. Leah Clearwater.
Przegrana.
Miałam faceta, którego kochałam
nad życie. Po trzech latach szczęścia coś mu zaczęło wprawdzie
odbijać – zniknął na jakiś czas i wrócił zupełnie inny,
zamknięty w sobie. Nie chciał ze mną o tym rozmawiać, ale doszłam
do wniosku, że muszę po prostu dać mu czas na dojście do ładu z
samym sobą. Czułam, że stało się coś strasznego, ale czekałam,
aż sam mi o tym powie. Czekałam, kochałam, wspierałam.
A on mnie rzucił.
Po prostu pewnego dnia powiedział
mi to prosto w oczy, mając głęboko wszystkie zapewnienia i czułe
słówka, którymi raczył mnie przez te wszystkie lata. Powiedział
to i zostawił mnie, rozdartą na milion kawałków, płaczącą,
błagającą śmierć, żeby wreszcie po mnie przyszła.
Wtedy przegrałam po raz pierwszy.
Trochę mnie zaskoczyło, gdy moja
kuzynka Emily wyznała, że Sam ją prześladuje. Starałam się ją
wspierać, pomagać, pocieszałam ją, że chłopak nie zrobi jej
żadnej krzywdy. Pewnego dnia Emily trafiła do szpitala po tym, jak
zaatakował ją niedźwiedź. Sam, jakżeby inaczej, zmaterializował
się u jej boku i wyznał dozgonną miłość, płaszcząc się
niczym słodki, łasy na pieszczoty szczeniaczek. Zupełnie jakby o
mnie zapomniał. I choć to on był tym „niedźwiedziem”, a Emily
przez cały ten czas zdawała się trwać po mojej stronie, zgodziła
się na to, by zostać jego dziewczyną.
Wtedy przegrałam po raz drugi.
Emily prosiła mnie o zrozumienie.
Błagała, żebym jej wybaczyła. Ale ja w to wszystko nie wierzyłam.
Nie chciałam jej znać. Życzyłam jej śmierci. Modliłam się, aby
Sam ponownie stracił kontrolę nad czającym się w ciele wilkiem i
tym razem załatwił sprawę raz, a dobrze. Nie chciałam mieć z
nimi nic do czynienia. Próbowałam zapomnieć...
Ale to wcale nie okazało się takie
proste.
Wszystko mnie denerwowało. Z każdym
dniem czułam się coraz gorzej. Gdy tylko moje myśli wybiegły
niebezpiecznie w kierunku byłego ukochanego i kuzynki, denerwowałam
się tak mocno, że aż dostawałam drgawek, niekiedy kończących
się utratą przytomności. Bałam się tego, ale jednocześnie nie
chciałam mówić nikomu, że dzieje się coś niedobrego.
Tego dnia pokłóciłam się z matką
o te nieszczęsne huśtawki nastrojów. Krzyczałam, byłam wściekła,
trzęsłam się. Gdy do rozmowy włączył się ojciec, moje
nadwyrężone ciało nie wytrzymało. Bezpośrednio w maleńkim
saloniku naszego domu przemieniłam się w wilka.
Tata znał legendę o wilkołakach,
wiedział o kręcącej się po okolicy sforze, której przewodził
Sam. Spodziewał się, że mój młodszy brat, Seth, również
pewnego dnia tam dołączy. Nic jednak nie przygotowało go na to, że
wilcza natura może objawić się również u córki. Tego nie było
w legendzie, do tej pory sądzono, że kobiety nie mogą być
wilkami.
Tata nie wytrzymał.
A właściwie nie wytrzymało jego i
tak słabe serce.
Wtedy przegrałam po raz trzeci.
Nie mogłam znieść Sama. Nie
potrafiłam wytrzymać ciągłego słuchania jego myśli, przebywania
w jego towarzystwie, tego, że mógł mnie przejrzeć na wylot.
Dowiedziałam się już, czym było wpojenie, nie mogłam więc już
winić ani jego, ani Emily, lecz...
Za każdym razem, gdy usłyszałam
jego głos lub poczułam dotknięcie myśli, przegrywałam kolejny
raz.
*********
Na samym początku muszę was uprzedzić. Historia ta zaczyna się właściwie jak "Przed świtem" napisane z punktu widzenia innego bohatera. I niestety parę pierwszych rozdziałów tak będzie właśnie wyglądać, dopiero stopniowo pojawią się różnice. Zapewniam, że ta opowieść jest zupełnie inna, niż może wam się wydawać. Dodaję jednak początek w takiej formie, by trochę was rozgrzać (siebie właściwie też, muszę w końcu wczuć się w czyichś bohaterów). Leah może wam też z pozoru przypominać rozhisteryzowaną, nękaną chroniczną depresją desperatkę, która nieustannie doszukuje się we wszystkim złej strony i powodu do złości, ale obiecuję, że nie będzie tak długo - na razie trochę was pomęczę, bo jest to niezbędne dla rozwoju fabuły :)
Cześć ;D O ja cię jak ja długo już nie czytałam Zmierzchu! Hm… ciekawy pomysł by opisać historię Leah. Zawsze ją lubiłam. Przecież to nie jej wina, że poszła w odstawkę przez jakieś wilkołacze hokus pokus :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie!
Dawno nie spotkałam się z kimś, kto by lubił Leę - zazwyczaj przychodzą tu do mnie osoby, które jej nie cierpią, ale przekonują się po kilku rozdziałach :) Ja sama mam słabość do tej postaci, choć Zmierzch czytałam jakieś sześć lat temu i... nie podobał mi się! Jednak ta historia na tyle utkwiła mi w pamięci, że po prostu nie mogłam jej tak zostawić. Nie lubię fanfiction, no ale co poradzić - są historie, które muszą zostać opowiedziane do końca, a wątek Lei w "Przed świtem" zdecydowanie się do takich zalicza. Miałam wrażenie, że S. Meyer miała na niego z początku pomysł, lecz w trakcie zrezygnowała - czy to patrząc po tym, jak gruba jej książka już wyszła, czy po prostu zmieniła zdanie... nie wiem, nie wnikam. Ale już gdy pierwszy raz to odczułam, wiedziałam, że chyba będę musiała coś z tym zrobić :) Mam nadzieję, że zostaniesz na dłużej!
Usuń