środa, 26 września 2018

Rozdział 14


Następne dni zlewały mi się w jedno. Zdawałam się trwać w czymś w rodzaju letargu, jednocześnie uczestnicząc we wszystkich wydarzeniach, jak i czując się tak, jakbym obserwowała je z dużej odległości. Jakbym oglądała film, przejmowała się losami bohaterów, lecz nieprzesadnie zastanawiała nad tym, jaki wpływ mają na mnie samą. Praktycznie całe dnie spędzałam w skórze wilka, pogodzona ze swoją naturą jak nigdy dotąd. Miałam wrażenie, jakby jedynie przemiany w zwierzę i zajmowanie pozycji cichego obserwatora były w stanie uratować mnie przed czającym się krok dalej szaleństwem. W końcu jako wilk nie mogłam płakać, prawda? Ludzką skórę przybierałam jedynie nocą, gdy zmęczona całym dniem i szarpiącymi trzewia sprzecznymi uczuciami padałam na łóżko w swoim nowym pokoju i właściwie bardziej traciłam przytomność niż zasypiałam.
Nie potrafiłam się na niczym skupić. Nic nie sprawiało mi radości, nic mnie nie interesowało. Choć wcześniej wielokrotnie praktykowałam swego rodzaju ucieczkę od problemów w świat książek, tak teraz nawet czytać mi się nie chciało. Owszem, zdarzało się, że przysiadłam na chwilę o poranku, przewróciłam kilka stron, lecz co z tego, skoro łapałam się na tym, że czytam słowa, ale kompletnie ich nie rozumiem? Obiecywałam sobie, że po przeprowadzce do Cullenów wreszcie wezmę się za remont ukochanego samochodu, cieszyłam się wręcz, że nareszcie nabrałam siły na to, by gruchota nieco dopieścić i doprowadzić do stanu, w którym mogłabym pokazać go ludziom, lecz nawet te chęci opuściły mnie bezpowrotnie. Pamiętam, jak obrzydliwie szczęśliwa byłam, gdy tuż po wyrobieniu prawa jazdy kupiłam swoje wymarzone auto – stare, zaniedbane, ale dokładnie takie, o jakim marzyłam odkąd tylko zaczęłam choć mniej więcej orientować się w motoryzacji. Pamiętam, jak potrafiłam całe dnie spędzać na dopieszczaniu go, jaką satysfakcję czułam, gdy stary lakier w kolorze kości słoniowej zaczynał lśnić po mozolnym polerowaniu... Zaniedbałam wóz przez tą całą zawieruchę z Samem, a teraz wychodziło na to, że niewiele się zmieni. Mój mercedes trwał samotnie w garażu wampirów, smutny, nijaki i wręcz żałosny na tle aut, których ceny z pewnością nie potrafiłabym choćby odczytać. Miałam czas, miałam pieniądze na jego remont, tylko co z tego, skoro nie potrafiłam się do niego zmusić?
Nie żyłam, lecz przeżywałam. Trwałam niczym bierny obserwator. Patrzyłam, oglądałam, czasem komentowałam, martwiłam się nawet trochę tym, jak sprawa z Volturi ucichła, dopatrując się w tym jakiegoś podstępu... ale nic więcej. Wiedziałam, że jeśli tylko pozwolę własnym myślom się uwolnić, to oszaleję. Balansowałam na samej granicy szaleństwa, bliska go jak nigdy dotąd. Wystarczyłby jeden nieostrożny krok... Bałam się tego, co czekało na mnie po tej drugiej stronie.
Wszyscy wokół wyglądali na obrzydliwie szczęśliwych, lecz w swojej apatii nie przejmowałam się tym. Tak, dopiero co tak bardzo mi to przeszkadzało, tak im zazdrościłam... ale jak mogę dalej zazdrościć, skoro nie pozwalam na to, by w moim ciele sklarowało się choć jedno w pełni należące do mnie uczucie? Ja tylko obserwowałam. Tak, byli szczęśliwi. Tak, trwali w tej swojej bajce, z każdym dniem coraz mocniej tracąc czujność. Tak, tylko ja wietrzyłam w tym coś podejrzanego...
Byłam obserwatorem, ale też strażnikiem. Nie wiem, czy zdawali sobie z tego sprawę, czy byli tak zaślepieni tą radością, by zupełnie stracić właściwie przecież nieśmiertelnym odruchy... Niczego nie wiem. Wiem tylko, że trwałam gdzieś tam obok nich i czuwałam. Nie wciskałam się w nie swoje życie, nie narzucałam ze swoją obecnością, choć zwłaszcza Esme i Alice zdawały się z tego powodu niepocieszone, czego kompletnie nie rozumiałam. Poruszałam się gdzieś na samych obrzeżach, na tyle daleko, by nie przeszkadzać, i na tyle blisko, by mieć wszystko po kontrolą... i czekałam. Nie opuszczało mnie duszące w piersiach przeczucie, że to nie może skończyć się tak cudownie cukierkowo, że jeszcze coś się stanie... Niby nie dostrzegałam wokół niczego podejrzanego, ale to tylko zdwajało moją czujność.
Obserwowałam, pilnowałam, gotowa interweniować natychmiast w razie dostrzeżenia nieprawidłowości. I jednocześnie tak bardzo ich wszystkich nienawidziłam... Nienawiść była jedynym ludzkim uczuciem, jakie dopuszczałam do siebie w tych dniach. Nie skupiałam się na niej mocno, choć wciąż gdzieś tam ją czułam.
Każdy dzień zdawał mi się bliźniaczo podobny do poprzedniego, dlatego trudno mi określić, jak długo trwałam w swoim stuporze. Wszystko od samego rana, aż do wieczora działo się według jasno wytyczonego szablonu, a ja mogłabym przewidzieć to bezbłędnie. Budziłam się jeszcze o świcie, nie mogąc wstać, a chociaż dni stawały się coraz krótsze i trudno było wyznaczyć na to konkretną porę, szybko kompletnie rozregulowałam sobie zegar biologiczny. Wstawałam praktycznie od razu, nie chcąc dopuścić do tego, by myśli zaczęły nękać mnie z bezczynności. Tak, kiedyś uwielbiałam długie wylegiwanie się w łóżku, podobnie jak relaksowanie się wieczorami w aromatycznej kąpieli czy zwyczajne trwanie i patrzenie przed siebie bez celu, lecz teraz jawiło się to dla mnie jako coś niebezpiecznego, do czego za nic nie mogłam doprowadzić. Moje myśli były niebezpieczne, a więc należało się od nich jak najszybciej odciąć. W moich myślach działy się rzeczy, o których wyobrażenie nigdy bym siebie nie podejrzewała, których jednocześnie się bałam, jak i sprawiały mi dziką, perwersyjną przyjemność... W tych myślach widziałam, jak oni wszyscy umierają, a ja śmieję się tylko z odległości, śmieję do utraty tchu, nagle lekka i po prostu wolna. Te myśli były złe. Te myśli należało odgonić jak najdalej... Dlatego właśnie szybko wstawałam, jadłam jak zwykle ogromne śniadanie (wielkość moich posiłków była chyba jedyną stałą w moim życiu) i od razu po tym biegłam na patrol. Patrole, podczas których skupiałam się dosłownie na wszystkim, które kontynuowałam samotnie i które pozwalały mi odciąć się od przerażających marzeń, zajmowały mi cały dzień. Czasem zdarzało się, że zostawałam chwilę dłużej, by zdać sprawozdanie sforze, czasem tułałam się za spacerującą po lesie wampirzą rodziną, trzymając się w bezpiecznej odległości i po prostu obserwując ich poczynania, choć jeszcze niedawno byłoby to dla mnie nie do pomyślenia, a każdego wieczora padałam wykończona na łóżko, z psychicznego zmęczenia nie będąc już zdolną do niczego prócz mocnego snu bez obrazów. I to było dobre.
Osobą, której o udział w tym przesadnie kolorowym obrazku z pewnością nie podejrzewałam, była moja matka. Nie wiem, dlaczego tak z dnia na dzień zainteresowała się całą sytuacją, być może chodziło jedynie o pomoc Charliemu, którego Cullenowie zaczęli stopniowo wprowadzać w mityczny świat i który nie zawsze radził sobie z nim najlepiej, ale faktem pozostawało to, że kobieta stała się w moim nowym „domu” częstym gościem. Widziałam, że obecność wampirów nie odpowiadała jej szczególnie, w końcu przez całe życie wpajano jej niechęć do nich, ale maskowała się świetnie. Ja sama momentami miałam problemy z określeniem, co tak naprawdę sobie myśli. Nie interesowało mnie to mocno, dopóki nie poruszała tematu mojego powrotu do domu.
Renesmee rosła jak na drożdżach. Każdego poranka dopatrywałam się w jej wyglądzie ogromnych wręcz zmian. Wszyscy trzęśli się dookoła niej, dogadzali dziewczynce jak tylko mogli, Jacob zaś kompletnie zgłupiał, dosłownie nie opuszczając jej na krok. Można pokusić się o stwierdzenie, że również tutaj zamieszkał, nie chcąc spuścić oka ze swojej Nessie... Mała uczyła się błyskawicznie, zaskakiwała swoją bystrością, była powalająco grzeczna i słodka. I jej akurat nie potrafiłam znienawidzić, choćbym chciała. Ograniczałam nasze kontakty, za nic nie dawałam wciągnąć się w radosne rodzinne życie, ale sama przed sobą musiałam uczciwie przyznać, że przepadałam za tym dzieciakiem. Nigdy nie lubiłam bachorów, ale ona... tak, żywiła się samą krwią, co wywoływało we mnie mdłości, ale oprócz tego zdawała się idealna. Jak porcelanowa laleczka lub bohaterka nieco przerysowanej kreskówki.
Wszystko wokół było jak przerysowana kreskówka. Widziałam to, czułam wszystkimi zmysłami, ale nie potrafiłam się z tego wyrwać.
Dzień przełomu wyglądał właściwie jak wszystkie inne. Rano spadł pierwszy w tym roku śnieg, z którego wampirza rodzina postanowiła natychmiast skorzystać, organizując polowanie. Brzydziłam się ich praktykami, lecz co mogłam zrobić? Jako samozwańcza strażniczka nie mogłam ich opuścić. Owszem, szedł z nimi Jacob, o dziwo decydując się na przyobleczenie wilczej skóry, ale był tak wpatrzony w swoje wpojenie, że nie było z nim żadnego kontaktu. Seth również kręcił się gdzieś w pobliżu, ale miałam wrażenie, że bardziej interesuje go rodzinna scenka rodzajowa, niż pełnienie straży. Wszystko spoczęło na moich chuderlawych wilczych barkach. Sama się na to pisałam, a i tak miałam wrażenie, że ktoś robi mnie w przysłowiowego konia...
Zmieniłam zdanie gdy wyczułam obcy zapach.
Wszyscy robili co do nich należało, a ja trzymałam się na dystans, zataczając wokół nich szerokie koło. Czuwałam, obserwowałam, zwracałam uwagę na wszelkie nieprawidłowości, podczas gdy mała Renesmee i Jacob polowali na jelenie, przekomarzając się beztrosko. Bella patrzyła na nich ze ślepym uwielbieniem w oczach, nie interesując się niczym więcej, Seth coś tam robił, nie udostępniając zbyt wielu myśli, a ja truchtałam w kółko jak głupia, szukając zagrożenia, którego nigdzie nie było.
Na wyraźną zapachową ścieżkę natrafiłam zupełnym przypadkiem. Zboczyłam nieco z obranej trasy, bojąc się, że naprawdę zwymiotuję, jeśli jeszcze raz przebiegnę własnymi śladami, i wtedy w nosie zakręciło mnie od charakterystycznego słodkawego aromatu. Tak, to był kojarzący się nieco z trupem smród wampira, lecz wampira zupełnie obcego. Ktoś nas obserwował, choć nikt oprócz mnie nie zdawał sobie jeszcze z tego sprawy. Nawet Jake, choć natychmiast powinien zwrócić uwagę na moje myśli.
Zatrzymałam się, uniosłam czujnie łeb. Znajdowałam się dość blisko Belli, wampirzyca więc instynktownie wyczuła mój niepokój i sama zaczęła się bacznie rozglądać. Nie wiedziałam, czego powinnam wypatrywać, do momentu, aż samym kątem oka nie złowiłam subtelnego błysku...
Kobieta znajdowała się daleko, na niewielkiej skalnej grani, jasno odznaczając się na niemal czarnej ścianie lasu. Jej marmurowa, nienaturalnie blada skóra aż świeciła na tle ciemnych drzew, nawet mimo pochmurnej pogody skrząc się miliardem srebrzystych drobinek, jak obsypana brokatem. Prawie białe włosy opadały do linii podbródka, a złociste tęczówki utkwiły w nas...
Zaraz, złociste? O co tu, do diabła, chodziło?
Prawie wyszłam z siebie, gdy Jacob nagle zawył triumfalnie. Rozejrzałam się w panice, dopiero po dłuższej chwili zauważając, że dopadł po prostu wyjątkowo okazałego jelenia i nie widział świata poza nim. Jak najszybciej z powrotem skoncentrowałam wzrok na intruzie, nie chcąc go zgubić...
Wyraz twarzy wampirzycy zmienił się, gdy dostrzegła wielkiego brunatnego wilka. Skrzywiła się, jakby coś ją zabolało, cofnęła kilka kroków. Wrogość na jej twarzy na moment przysłonił ból. Kątem oka zauważyłam, jak Bella wykonuje jakiś gest – jak rozkłada ramiona bezradnym ruchem i uśmiecha się lekko, co pozwoliło mi zrozumieć, że musi wampirzycę znać – i już miałam nadzieję, że problem się rozwiąże, a kobieta wreszcie zbliży się do nas, gdy...
Piękną jak u porcelanowej lalki twarz wykrzywił wściekły grymas. Obca warknęła głucho, co słyszałam nawet z tej odległości, i nie czekając dłużej rzuciła się między drzewa, choć Bella wykonała ruch, jakby zamierzała ją zatrzymać.
Cholera! – wyrwało się jej.
Nie pozostawiając sobie czasu do namysłu, rzuciłam się biegiem w stronę, gdzie ostatni raz dostrzegłam przebłysk mlecznej wampirzej skóry.
Jacob zupełnie nie reagował na to, co działo się wokół i do czego przecież miał ciągły dostęp dzięki naszemu myślowemu kontaktowi. Jego oczami wciąż widziałam, jak przekomarza się z Renesmee o to, które z nich złapało większego jelenia, tak jakby to była w tamtej chwili najważniejsza rzecz na świecie. Owszem, spiął się, gdy zauważył kątem oka podbiegającą Bellę, ale ze sporym opóźnieniem załapał, że coś się stało. Na widok jej miny skulił się lekko i warknął odruchowo.
Co jest?! Co się stało?! – zawołał „w eter”, chyba dopiero wtedy zauważając chaos w mojej głowie.
To tylko moje przewrażliwienie. – Wampirzyca niespokojnie szukała czegoś po kieszeniach. – Myślę, że wszystko jest w porządku. Czekajcie.
Nie byłabym tego taka pewna – syknęłam.
Pędziłam na złamanie karku. Gdyby nie wspaniały refleks wilkołaka, pewnie już dawno uderzyłabym w drzewo – obrośnięte zbrązowiałym o tej porze roku mchem pnie migały z zawrotną prędkością po obu moich stronach, wręcz zlewając się w jednolitą ścianę, przez co nie opuszczało mnie wrażenie jakbym znalazła się w tunelu. Mocno odbijałam się od ziemi, starając się dać z siebie wszystko, lecz wyglądało na to, że trafiłam na biegacza równego sobie – choć ślad był świeży i aż wiercił w nosie swoim słodkawym zapachem, nigdzie nie widziałam blondyny.
Leah? Gdzie ty biegniesz, do cholery?! – Seth brzmiał tak, jakby właśnie obudził się z głębokiego snu.
Wartownik doskonały! – prychnęłam. – Mamy pijawkę na terenie, mały!
Że co? – Jacob warknął odruchowo. – Jak...?!
Nieważne jak! Ważne, że żaden z was jej nie zauważył, idioci! – Wykonałam karkołomny zwrot, w ostatniej chwili przeskakując nad pniem zwalonej sosny. – Nie, zostańcie tam! – zaprotestowałam, gdy Seth przymierzył się do ruszenia moim śladem.
Ale... – Niespokojnie spojrzał na wampirzycę. Bella właśnie szybko mówiła do telefonu:
Edward? Chodź tu szybko i weź ze sobą Carlisle'a. – Mówiła w takim tempie, że sama miałam problemy z rozróżnieniem poszczególnych słów. – Widziałam Irinę, a ona widziała mnie, ale potem zobaczyła Jacoba, wściekła się i wydaje mi się, że uciekła, a przynajmniej do nas nie podeszła, to znaczy jeszcze nie, ale wyglądała na porządnie zdenerwowaną, więc może się tu pojawi, a jeśli nie, to musicie z Carlisle'em dogonić ją i z nią porozmawiać. Tak strasznie mi głupio! Leah za nią pobiegła, ale to pewnie wszystko pogorszy...
Jak pogorszy? O czym ona mówi?! – wściekłam się.
Ma rację! – Głos Jacoba osadził mnie w miejscu. Wryłam w ziemię pazury wszystkich łap, niemal wywracając się od własnego impetu. – Nie jestem pewien, czy dobrze to zrozumiałem, ale opowiadali kiedyś coś takiego... Jeśli to faktycznie jest Irina... Wilkołaki zabiły kiedyś kogoś dla niej ważnego.
Czyli co? Jak się jej pokażę, to zranię jej uczucia, więc mam się wycofać? – Zaśmiałam się gorzko. – Chyba sobie ze mnie żarty robicie!
Lepiej wracaj. Przed tobą będzie uciekać...
Bo ja taka straszna jestem? – Powoli trafiał mnie szlag.
Leah, przestań! – Seth miał nas serdecznie dosyć. – Jake ma na myśli to, że prędzej zatrzyma się gdy zobaczy kogoś znajomego, nie?
Zgrzytnęłam zębami. W życiu bym tego na głos nie przyznała, ale coś tak czułam, że miał rację.
Miał rację... Tylko dlaczego jednocześnie nie opuszczało mnie przeczucie, że to nie jest sprawa wymagająca rozmowy i głaskania po główce? Dlaczego czułam tak, jakby miało wydarzyć się coś... strasznego?
Mam nadzieję, że wiecie, co robicie – wycedziłam, zawracając posłusznie.
To przyjaciółka Cullenów. Niby co złego może zrobić?
Przyjaciółka... ale niby ile warta jest przyjaźń, gdy w grę wchodzi złamane serce? Sama coś o tym wiem...
Dotarłam na miejsce jednocześnie z Carlisle'em i Edwardem, ale nie wynurzałam się spomiędzy drzew. Obserwowałam z boku, jak zdenerwowana Bella mówi:
Stała na tamtej grani. – Bladą dłonią wskazała odpowiedni kierunek, celując ponad moim grzbietem. – Może powinniście zadzwonić po Emmeta i Jaspera i wyruszyć za nią w czwórkę? Wyglądała... na naprawdę rozgniewaną. Warknęła na mnie.
Co takiego? – oburzył się Edward.
Jest w żałobie. – Carlisle zatrzymał w miejscu zdenerwowanego syna. – Sam za nią pójdę.
Idę z tobą! – zaprotestował rudy. Zmierzyli się wzrokiem; żaden nie chciał ustąpić.
Widzicie? Oni tylko marnują czas! A jeśli coś się stanie?! Skąd wiecie, jakie ona miała zamiary?! – Coraz mocniej żałowałam, że dałam się tak po prostu zawrócić.
Leah, ta kobieta jest praktycznie ich rodziną. Nic złego nie może się stać! – Jacob spojrzał na mnie z politowaniem, ale sądząc po barwie myśli, nie był wcale tak pewny swego, na jakiego chciał pozować.
I co z tego, że jest rodziną? Zrozpaczone kobiety robią czasem naprawdę głupie rzeczy...
Oba wampiry wreszcie pomknęły w las, zostawiając nas samych. Przez chwilę chciałam iść za nimi – obróciłam się nawet i zrobiłam kilka kroków – lecz zniecierpliwione fuknięcie Jacoba sprawiło, że zatrzymałam się, wściekle kładąc uszy na łbie.
Leah, zostań!
Na co jestem ci tu potrzebna, panie alfo? Im się bardziej przydam!
Odprowadźmy je do domu. – Nosem wskazał na Bellę i Renesmee, z zaciekawieniem wodzącą wzrokiem dookoła. Mała chyba nie do końca rozumiała, co takiego się działo.
Poradziłbyś sobie doskonale z Sethem – burknęłam. Niestety na rozkaz alfy nie było mocnych.
Przez całą drogę powrotną, podczas której wraz z bratem osłaniałam tyły, nie opuszczało mnie wrażenie, że ten moment, w którym dałam się tak po prostu zawrócić, był największym błędem w moim życiu. Sama nie wiedziałam, skąd to się wzięło, ale wyczuwałam jakimś dodatkowym zmysłem, że mój brak stanowczości będzie mieć niewyobrażalnie poważne konsekwencje. I to szybciej, niż wszystkim nam mogło się zdawać...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz